Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-02-2015, 14:51   #113
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację

- Dzięki za wsparcie. Nazywam się Denis Arcon, a to mój wuj Louis. Szukamy pewnego człowieka, zaś z twoich słów wynika, iż możesz nam pomóc. Oczywiście damy ci możliwość zarobku, możemy także służyć rozmową…
- Tylko nie myślcie, że jesteśmy teraz przyjaciółmi. Nie chcielibyście mnie bliżej poznać.
Czując swoisty ciężar tych słów, Denis postanowił zmienić temat.
- Wykonujemy ciekawy zawód. Wydobywamy artefakty z dawno zapomnianego świata, ocalałego jedynie w mitach i legendach…
- Lurker, co? To by tłumaczyło czemu wyglądasz blado jak śledź - Omar roześmiał się donośnie, ale pozwolił mówić dalej.
- Poszukujemy Lucjusza Ferata, by dzięki niemu, uzyskać kolejne zlecenia…
- Dobry wybór. Różnie się gada o tym fircyku, ale nie to, że brak mu wiedzy czy znajomości - mężczyzna zastanawiał się tylko chwilę - Powinniście sprawdzić w pokojach gościnnych przy Czerwonych Ogrodach.
Mimo że ów kępy brodacz chwilowo się uspokoił, było w nim coś głęboko niepokojącego. Ledwie kilku gości zaryzykowało rzut okiem w stronę stołu. Od Omara biła pewność siebie, ale i coś więcej. Wyraźnie wyczuwał to Louis. Lustrował jegomościa z rezerwą i lekkim przestrachem. Denis dobrze wiedział, że wuj nie był wszakże człowiekiem bojaźliwym.
@Deszatie - jeśli chcesz kontynuować dialog, zapraszam na doc.

Implant kusił. Sprzedaż takiej zdobyczy technologicznej była zbyt trywialnym rozwiązaniem. Szczególnie zważywszy na fakt, że Richard nie prędko dostałby możliwość zdobycia podobnej maszynerii. Ostatecznie więc, szlachcic zdecydował się podjąć ryzyko ingerencji we własne ciało.
Tymczasem Dewayne miał inny problem na głowie. Chciał się przemieścić na Serpens jak najszybciej, tymczasem operacja Richarda oraz konserwacja sterowca zajmowały cenny czas. Z rozmowy między dwójką wynikało, że La Croix nie zamierza spieszyć się bardziej, niż było to jego zdaniem konieczne.

Drzwi gabinetu zamknęły się za Casimirem. Medyk nalegał, aby podczas zabiegu w pomieszczeniu byli obecni tylko on oraz Richard. Wnet przeszedł do rzeczy i zaczął wyciągać z szafek skalpele, igły tudzież stalowe kleszcze.
- Niech się pan rozluźni - stwierdził uspokajająco - Będę musiał zaaplikować narkozę. Powinna zacząć działać w przeciągu kilku chwil.
Willard wyciągnął na wysokość nosa strzykawkę z granatowym płynem i kilka razy postukał w nią palcem.
- To mieszanka kilku substancji, lecz dominuje w niej salwinoryna typu A. Nie jest destrukcyjna dla zdrowia fizycznego, niemniej ma silne działanie psychoaktywne. Także ostrzegam. Może spowodować bardzo osobliwe stany.
Richard zdjął z siebie koszulę i położył się na kozetce. Uderzył w niego mocny snop światła produkowany przez lampę nad głową.
- Zabawna rzecz. Niektórzy kapłani przypisują temu związkowi właściwości wieszcze. Z całym szacunkiem dla pańskiego brata, ale jest to stek bzdur. Od lat powtarzam, że ci ludzie powinni zająć się czymś pożytecznym, zamiast przeżerać publiczne pieniądze na podobne banialuki. Ah, przepraszam. Zagadałem się. Do dzieła.
Richard poczuł szybkie ukłucie w ramię… po czym zatopił się w nicości.


Gdy otworzył oczy, gabinet był pusty. Musiało minąć sporo czasu, bowiem za oknami już wyraźnie ciemniało. Powoli zsunął się z miejsca. Był zmęczony, kotłowało mu się w głowie. Tak musiały działać echa substancji, o której mówił Willard. Zataczając się, przeszedł na korytarz. Nogi miał jak z waty, był niemal pozbawiony ich czucia. Teraz hall wydał mu się znacznie dłuższy, zaś każdy następny krok w osobliwy sposób potęgował dystans dzielący od głównej części budynku.
Zielonkawa mgła roztaczała się po jego posiadłości. Z jakiegoś powodu nie widział w tym nic dziwnego. Postąpił kolejne, chybotliwe kroki. A może to ściany w okół niego się tak dziwnie poruszały? Trudno szło to stwierdzić, nie mógł zebrać myśli. Opar wokół niego zniekształcał otoczenie. Teraz struktura budynku wyraźnie ulegała zmianom. Fragmenty korytarza rozsuwały jak gdyby zostały umieszczone na kołach.
Minęła chwila, godzina, a może cały rok. La Croix zupełnie zapomniał jak się tu znalazł. Kroczył po spękanej, brunatnej glebie. Wokół było zupełnie cicho, nie słyszał nawet własnych kroków. Skały oraz powykręcane, suche drzewa pojawiały się zupełnie znikąd. Wystarczy, że skupił gdzieś wzrok, a tam materializowały się poszczególne elementy jałowych ziem. Nie mając większego wyboru, wciąż parł do przodu, gdzie w końcu stanął przed zagadkowym rozwidleniem.


Przed sobą miał teraz trzy drogi. Z lewej strony widział skłębione, morskie bałwany. Wezbrane fale zastygły w miejscu, przypominając błękitne kamieniołomy. Podobnie stało się ze statkiem dryfującym w oddali i wielką, pokrytą strupami głową morskiego zwierzęcia. Cały ten obraz pozostał nieruchomy, jakby zatrzymany w czasie boską ręką. Z jakiegoś powodu szlachcic czuł, że gdyby postąpił w kierunku morza, nie pochłonęłoby go. Więcej nawet, mógłby poruszać się tam, niczym po twardym gruncie.
Droga na wprost kierowała ku iście groteskowej scenie. Znajdowały się tutaj stosy ciał, rzucone jedno na drugim. Część trucheł zdążyła już przegnić i pozostawić po sobie bielejące kości. Inne były całkiem świeże. Powykręcane członki ściskały się wzajemnie w wymyślnych pozach.
Wreszcie na prawo Richard dojrzał wysoki nasyp, gdzie wznosiła się sporych rozmiarów budowla. Przypominała mu katedrę, aczkolwiek dostrzegł jedynie zarys kopuł na jej dachu. Dochodziły go stamtąd buczące dźwięki przypominające masowo odprawianą mantrę.

Dewayne ciężko westchnął. Nie mógł powiedzieć, że plan poszedł według jego myśli. W złości zatoczył parę kółek, myśląc co uczynić dalej. Richard był nieustępliwy, ale miał swoje powody. Sterowiec został poważnie uszkodzony i najmniejsze uchybienie przy jego naprawach mogło kosztować życie.
- Ekhm… - Dirk przerwał nerwową sytuację głośniejszym kaszlnięciem - Jeśli mogę się wtrącić szefie. Jak mieli my wcześniej trochę czasu, to żeśmy poszliśmy na jednego…
- Mówiłem im, żeby się nie wychylali. I że jeszcze tu mają lepsze chlanie. Ale kto by mnie słuchał - Marcus przewrócił oczyma.
- Zamknij się bęcwale! Te wina naszego szczodrego gospodarza - podkreślił wyraźnie z przekąsem - są o kant dupy potłuc. No, także ten. Poszliśmy z Papugą zwiedzić kilka portowych przybytków. Ale! Podkreślam, że nie tylko w celach czysto rozrywkowych.
- Jasne.
- Powiedziałem ci Marcus, zamknij mordę! No więc szefie, popytaliśmy tu i ówdzie, spotkaliśmy parę znajomych gęb. I zgadnij na kogo jeszcze natrafiliśmy.
Kapitan rzucił jedynie pytające spojrzenie.
- Samego Omara Cromwella. Siedział ,,U Nancy” i chyba nie miał zamiaru się stamtąd prędko zabierać. Nic nie sugeruję, ale skoro potrzebna jest nam załoga, może…
Marcus złapał się za głowę.
- Czyś ty kompletnie ocipiał? To pieprzony Omar. Wolałbym przez dekadę żeglować z tuzinem zarażonych, niż spędzić z nim jeden dzień.
- Panowie! - wreszcie wtrącił się i Papuga - Przestańcie się kłócić do cholery. Niech kapitan sam zadecyduje co z tym fantem zrobimy.
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 04-02-2015 o 15:15.
Caleb jest offline