Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-09-2015, 08:02   #46
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Nie zwlekał, mając świadomość że mężczyzna może wciąż zmienić zdanie. Pomimo danej szansy, było coś głęboko niepokojącego w jego osobie. Arcon przesadził burtę łódki i pociągnął za linkę przymocowaną do silnika. Motor zaskoczył, wprawiając pojazd w ruch.
Lurker spojrzał jak plaża oddala się od niego, a wkrótce i cała wyspa. Morze było tym razem spokojne. Niewielkie fale jedynie delikatnie muskały łódź. W międzyczasie nurek zlustrował sak znajdujący się pod ławą. Znalazł trochę orkiszowego chleba, czystą wodę oraz coś jeszcze.


Małą buteleczkę z fluorescencyjnym płynem. Zabełtał zawartością i odkorkował ją. Nozdrza uderzyła silna, chemiczna woń. [Test Rzemiosła] Nie miał styczności z podobną substancją. Jak dla niego, podobny zapach wydzielał smar do czyszczenia akwalungu.
Odchylił się na siedzisku, odsłoniwszy twarz na morską bryzę. Denis miał wreszcie czas pomyśleć.
Choćby o Louisie. Wciąż nie wiedział co się stało z wujem. Ludzie w maskach mieli przeszukać wyspę, lecz nie znaleźli nikogo więcej. Najgorsza opcja stawała się realna. Poczuł ucisk żalu kiełkujący w żołądku. Aby odpędzić złe myśli wyjął darowaną monetę i obejrzał ją dokładnie. Obcowanie ze starymi artefaktami, nawet tak małymi, zawsze dawało nieco ukojenia. Przez chwilę kontemplował krążek. Nie wiedział jeszcze, że ów może wreszcie przynieść odpowiedzi których tak poszukiwał.
Południe przyniosło ze sobą skłębione chmury, które zwalczyły prażące słońce. Po paru godzinach poczerniały i wylały z siebie strugi deszczu. Morze karmione narastającą ulewą, zaczęło nabierać drapieżności. Na szczęście nie skończyło się to kolejnym sztormem. Pod wieczór znów się uspokoiło, zaś powietrze nabrało charakterystycznego zapachu ozonu.
W środku nocy ze snu wyrwały Denisa niepokojące dźwięki. Ospale powstał na chyboczącej krypie i wytężył wzrok. Trójmasztowiec o potężnych gabarytach pruł fale poprzez atramentową noc kilka mil od niego. Czarne proporce łopotały złowieszczo, zdradzając że nie był to galeon Hanzy czy regularny prom. To chóralny śpiew wyrwał Denisa ze snu. Tubalne głosy niosły się zniekształcone po wodzie. Ich intonacja brzmiała bardzo chrypliwie, złowróżbnie. Kimkolwiek była załoga, nie zauważyła lub zignorowała go. Lekka łódź była jedynie łupiną przy tym monstrum. Pochylanie się nad nią i grabież stanowiła stratę czasu. Statek podążał w kierunku horyzontu, biorąc kurs na krwawy księżyc.
Na Anitguę trafił o drugim świcie, sporo wyczerpany. Prostując z bólem stawy, wyszedł na kamienie brudnego portu. Wnet uderzył go charakterystyczny dla wszystkich doków świata, gwar cywilizacji. Minęło wiele czasu od kiedy widział to miasto po raz ostatni. Na całe szczęście nie miał długo po nim błądzić. Bez trudu zlokalizował sterowiec dryfujący przy wieży dla zeppelinów. Wystarczyła krótka pogawędka z pilnującą go załogą i znał już lokalizację Richarda.



Przy północnej bramie kotłowało się. Wzburzony tłum naciskał na strażników i przekrzykiwał ich. Nie odbyło się bez przepychanek, paru nadpobudliwych jegomości zostało spacyfikowanych głowicami mieczy. Ludność chciała wydostać się z miasta, ale bramy już zamknięto. Szczegółowe zbadanie jednej osoby pod kątem kiełkującej choroby zajmowało kilka godzin. Wypuszczanie mieszkańców na bieżąco było technicznie niemożliwe. Oni sami mieli zgoła inny osąd sytuacji.
Jacob nie bez trudu docisnął się na przód.
- Wspólna znajoma powiedziała, bym chcąc podążać jej drogą przyszedł tutaj. Może nawet o mnie wspominała?
Zbrojny wyciągnął właśnie arkan i zamachnął się nim na kilku najbliższych natrętów z tobołami.
- Mówiłem cholera, żebyś się odsunęli? Co? Nie przeszkadzaj mi człowieku! - warknął, ale kiedy odwrócił się do Coopera, na jego twarzy pojawił się cień zrozumienia - Idziesz ze mną. Chyżo - powiedział tylko i zgarnął go wielką łapą.
Znaleźli się w wieży strażniczej, tchnącej potem i smarem. Stało tu raptem parę właściwych mebli, resztę przestrzeni wypełniały stojaki z bronią. Ściany pokrywały w równych odstępach tarcze z herbem Wolnego Miasta Rigel. Wokół krążyli zaaferowani strażnicy. Jacob słyszał jak przekazują sobie lakoniczne raporty o dodatkowych zapotrzebowaniach przy wszystkich bramach. Sytuacja robiła się krytyczna. Oficer, który przywiódł tu gościa teraz nieco się uspokoił.
- Miałem udać się razem z nią. Którą drogą powinienem podążyć, by spotkać się jak najszybciej?
- Panienka Eloiza mówiła, że się tu zjawisz - pociągnął brudną szmatką po czole - Ruszyła głównym traktem ku starym farmom. Poleciłem jej trzymanie się zachodniej strony, na wschodzie ostatnio grasują wilcy. Tobie powiem to samo. Lepiej się pospiesz. W razie czego nigdy tej rozmowy nie było.
Wyszedł przez bramę czując na sobie ciężkie spojrzenia mieszczan. Odprowadzili go buczeniem i utyskiwaniem na niesprawiedliwość tego świata. Zignorował motłoch. Wskoczył z powrotem na wierzchowca i rozpędził go do galopu. Końskie kopyta coraz szybciej uderzały o żwirową ścieżkę prowadzącą na szerokie pastwiska.
Do farm dotarł kwadrans później. Było to miejsce stale oblegane przez tłuste gawrony, które gromadnie obsiadały szkielety budynków oraz bezlistne drzewa. Kwadraty dawnych farm tkwiły tu przez lata zarastając chwastami; inne zmieniły się w mokradła. Jacob niejasno przypominał sobie, iż niegdyś należały do La Croix’ów. Jedną z przyczyn utraty prestiżu przez rodzinę było podupadanie tych farm, a ostatecznie ich porzucenie.


Grupa najbliższych zabudowań stała na planie nierównego okręgu. Obok wyrastał porośnięty brudną trawą pagórek, przy czym nie był wyższy od którejkolwiek z chat. Jacob podjechał do przodu, czując że zwierzę zwalnia, brodząc we wszechobecnym błocku. Otaczało go zmasowane bzyczenie komarów i śpiew świerszczy. Zaczął nawoływać Eloizę. Jeśli dziewczyna usłuchała mundurowego, miał przynajmniej zawężone pole do poszukiwań.
Nie wytłumiło się echo pierwszego okrzyku, gdy od ruin coś wystrzeliło w miękką ziemię. Gleba w tym miejscu prysnęła na wszystkie strony. Coś zasyczało. Starr wyciągnął głowę poprzez koński łeb i zobaczył długi, stalowoszary bełt o obłym kształcie. Był to tak zwany “gazopluj”. Wypuszczał go tylko jeden rodzaj broni: kusze pneumatyczne.



Dewayne oraz Richard zatopili się w głębokim pluszu. Korsarz zawezwał jakąś służkę, która wróciła z lampkami czerwonego wina. Pociągnął łyk i skrzywił się:
- Słodkie cholerstwo. Jak wy możecie to pić? - zwrócił się najwyraźniej do upodobań szlachty jako takiej.
Casimir wstał i ruszył za jedną z dziewczyn do wydzielonych boksów. Richard i tak zamierzał tu jeszcze chwilę pozostać. Sam stwierdził z żalem, że choć tutejsze dziewczyny były wyuczone towarzyskiego protokołu, to pozostawały puste jak wydmuszki. Zapytane o jakąkolwiek merytoryczną informację, zaczynały kokietować i zmieniać temat. A może to Triss kazała im udawać głupie trzpiotki dla ich bezpieczeństwa. Jedynie smukła brunetka zaskoczyła go spostrzegawczym pytaniem o rigelski akcent. Porozmawiali chwilę, ale i w tym przypadku zeszli na czcze tematy.
Zabrali się z lokalu po godzinie. Nie mieli interesu pozostawać dłużej w tej dzielnicy, toteż czym prędzej złapali kolejną gondolę. Suchy jak badyl przewoźnik skinął na nich:
- Dokąd panowie… ah, spory kawałek. Najbliżej będzie przez Pomroki. Zgadzacie się?
Skąd mieli wiedzieć. Nie znali miasta na tyle dobrze, aby robiło im to różnicę. Wkrótce zrozumieli dlaczego facet pytał ich o pozwolenie.
Kanały były niczym układ nerwowy tworzący skomplikowaną siatkę miasta. W dobrych dzielnicach opływały one szerokie wille oraz wielokondygnacyjne posiadłości. W centrum były najszersze i osłonięte dodatkowymi zaporami. Dopiero teraz mieli ujrzeć jak wyglądały w dzielnicy biedoty.


Z początku Richard myślał, że wpłynęli do zwykłego tunelu. Jego uwagę zwróciły brudne światła obsiadające wnętrze na podobieństwo spaczonych świetlików. W półmroku, po obu stronach szerokiego korytarza rozpoznał zarysy szałasów z tektury i rurek. Mieszkańcy Pomroków przypominali cienie, które co rusz zbliżały się do przepływającej obok łodzi. Nagabywania i dziwny bełkot tworzyły osobliwą kakofonię. Ktoś chciał im sprzedać orfen, inny błagał o jałmużnę. Mężczyzna na gondoli musiał parę razy odgonić ich wiosłem, poza tym zachował zimną krew. Nie zmieniało to faktu, że wszyscy odetchnęli z ulgą, kiedy wypłynęli po drugiej stronie tunelu.
Na szczęście lokal, który znalazła Manuel znajdował się w zwykłej, mieszkalnej dzielnicy. Gondola podpłynęła bezpośrednio przed wejście do dużego pensjonatu, gdzie Dewayne zapłacił za przewóz. W środku czekał na nich wynajęty salon. Tamże przebywali Ferat oraz Manuel. Uznali, że cokolwiek nie postanowią, musiało to zaczekać do jutra. Takie rozwiązanie było Richardowi na rękę. Czuł się tak zmęczony że gdy tylko uderzył plecami o kozetkę, sen spadł na niego z siłą kowalskiego młota.



Głosy ukryte za filtrami były zniekształcone i przytłumione. Zdawało się jakby dochodziły gdzieś z oddali.
- A mój ojciec? Też dałeś mu maskę?
- Jest tam - wskazał Lucas na rwetes przy jednym z masztów.
James wywijał szablą na kilku własnych ludzi. Twarz ściągnęła mu się w niewysłowionej furii.
- Argh. Nędzne psy. Przepadnijcie demony! - wrzeszczał przez cały pokład. Strach było pomyśleć co teraz działo się w jego głowie.
Jeden z piratów chwycił się liny i odbił od nadbudówki. Przez krótką chwilę płynął w powietrzu z obnażonym kordelasem. Chciał spaść na swojego szefa niczym drapieżny ptak, ale ten był szybszy. Odwrócił się, ostrza uderzyły o siebie. Metal zadzwonił. Sypnęły się iskry. James natychmiast kontrował odlewem.


Ciął mężczyznę przez brzuch, wypruwając mu wnętrzności. Parujące, czerwone mięso chlusnęło na deski podłogi. Kapitan chwycił w powietrzu tamtego. Następnie przyciągnął go do siebie zupełnie jak szmacianą lalkę. Pchnął ostrze, przekręcając je w klatce piersiowej ofiary. Przez chwilę całą okolicę rozdarł przeszywający krzyk.
Samantha zmrużyła oczy. Dawno nie widziała kapitana aż w takim amoku. Cokolwiek unosiło się w oparach wokół, musiało mieć zabójczy wpływ na ludzką poczytalność. Jeśli podmiotem ów chemicznego związku był człowiek szalony jak rodziciel, to chyba tylko Noas mógł uratować załogę.
Coś stuknęło o nogę młodej Kidd. Przez tę krótką chwilę zdążyła zapomnieć o bosmanie.
- Coś ty mi zrobiła? - usłyszała głos na wysokości swoich kostek.
- To samo co Ty zrobiłbyś mi, gdybym ja nie zrobiła tego pierwsza - wycedziła przez zęby.
Wyciągnęła z Laytona miecz (przy donośnych klątwach) i wcisnęła w nią zwitek szmat - Trzymaj sobie, jeśli jesteś skurwysynem, a jesteś, to jakoś to przeżyjesz.
Inżynier postanowił kompletnie zignorować to zdarzenie. Miał rannego w poważaniu lub nie lubił go w podobnym stopniu co Samantha.
- Lucas... Wiesz jak stąd wypłynąć? Jak ominąć ten gaz? Musimy iść za stery i stąd wypłynąć.
Mechanik wskazał na wprost przed siebie. Po drugiej stronie pokładu na sterze wisiał Kyle. Zaśmiewał się szaleńczo, w wolnej ręce trzymał przydymioną butelkę rumu. W tej groteskowej pozie przypominał szalonego pijaka z karczemnej opowieści.
- Kompletnie nie wie co się dzieje i pcha nas tylko wgłąb Carinae. Znasz się na nawigacji prawda? Spróbuj odebrać mu ster i wyprowadzić nas stąd. Nie wiem jak! Ja tu jestem od przykręcania śrubek, mała. Ewentualnie zajmij się ojcem zanim nas wszystkich nie powybija.
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 11-09-2015 o 13:58.
Caleb jest offline