Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-01-2016, 21:00   #13
TomaszJ
 
TomaszJ's Avatar
 
Reputacja: 1 TomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputację
Z pomocą MG napisane

.
LEŚNA PRZYGODA ORGILLA KARLOVA SIÓDMEGO






Tymczasem w lesie, godzinę marszu od Południowego Traktu...

Orgill Karlov VII pasował do lasu jak przyzwoitka do burdelu. Myśląc o człowieku idącym przez knieję mamy przed oczami solidnego, zwinnego i uważnego leśnika, dzierżącego pewnie siekierę, nóż czy łuk. Nie należy do tego świata, ale ma tego świadomość, jest ostrożny, stara się nie burzyć naturalnego porządku. Jednak ten widok był skrajnie inny.


- Zostaw mnie! - piskliwym głosem Orgill wydarł się na gałąź, która zaplątała mu się w szatę, wydzierając z niej kolejny łachman. Szata i tak była w strzępach, sam mag był brudny, a ślady po łzach wyraźnie odznaczały się na szarej twarzy. Obrócił się by kontynuować podróż, ale potknął się o korzeń i wyłożył jak długi. Albo raczej - jak szeroki!
Wysoki bowiem nie był, a ważył tyle, co dwóch dorosłych mężczyzn. I wierzcie mi, wygodne życie w luksusach nie wyhodowało nawet grama mięśni na opasłym ciele, bo i po co? Przywykł do tego, że był otoczony służbą, obwieszony zaczarowanymi przedmiotami jak święte drzewko na dożynki, miał wszystko na wyciągnięcie ręki. Teraz, leżąc na brzuchu przypominał żółwia, równie niezdarny i niespecjalnie zdolny do szybkiego dźwignięcia się na nogi. W końcu mu się jednak udało. I ruszył dalej przez las, wypatrując czegoś do jedzenia, nie raz i nie dwa zresztą depcząc potencjalny posiłek, bo pod nogi patrzeć nie zwykł. Cóż taka groteskowa postać mogła tu robić?

Bolesne wspomnienia Orgilla






Sigil, miasto Drzwi
Dom Tysiąca Czaszek w Dzielnicy Pani
Czas nieznany


- NASZA UMOWA DOBIEGŁA KOŃCA ORGUSIU - tubalny głos przetoczył się przez korytarze wystawnego domostwa, zdobionego srebrem, hebanem i kością słoniową, korytarze, którymi uciekali w popłochu niewolnicy, nałożnice, a nawet nieumarli słudzy - OTRZYMAŁEŚ WSZYSTKO: WŁADZĘ, ZŁOTO, POTĘGĘ. PRZYSZEDŁEM PO MOJĄ NAGRODĘ.
Odpowiedzi nie było słychać. Niknęła gdzieś przy ogromie i potędze nadnaturalnego. Dopiero gdyby zbliżyć się do sali gościnnej i otworzyć bogato zdobione drzwi, można by zobaczyć niedużą postać, zaś nad nią - górującego Strażnika Jamy, którego skórzaste skrzydła zdawały się wypełniać całą komnatę. Piękne biało-czarne zdobienia wokół żółkły od siarkowych oparów, którymi otaczał się diabeł.
- TWOJA DUSZA JEST NASYCONA POTĘŻNĄ MAGIĄ - zamlaskał z uznaniem - BĘDZIE DOSKONAŁYM NARZĘDZIEM W WOJNIE KRWI. MOŻE PRZEKUJĘ JĄ W COŚ DLA SIEBIE? PIERŚCIEŃ LUB SZTYLET?
- Litości - zaskamlał wrak człowieka. Łysa, pękata sylwetka, o skórze szarej, od lat nie oglądającej słońca niegdyś była potężnym czarnoksiężnikiem Orgillem Karlovem Siódmym, właścicielem manufaktury "Faktoria Karlovów", masowo produkującej zombie i szkielety wysokiej jakości na rynek Sigil i światów zewnętrznych. Niegdyś wzbudzająca grozę i szacunek persona, teraz godna jedynie litości i pogardy.


Był potężny owszem. Ale też pyszny i leniwy. Przegapił datę końca umowy, a gdy diabeł przybył - był zupełnie nieprzygotowany. Pułapki były nieaktywne, przedmioty, które miały zagwarantować mu bezpieczeństwo zamknięte bezpiecznie w skarbcu, a zaklęcia... cóż od przeszło dwudziestu lat nie nauczył się nowego, uznał że dość już. A tego dnia miał przygotowane tylko takie, które miały zagwarantować mu rozrywkę, poza kilkoma bojowymi drobiazgami, którymi zwykł spektakularnie pozbywać się niechcianych petentów.
Pewnie, wydał bitwę demonowi. Nawet zrobił mu w skrzydle dziurę wielkości talerza i ściął czubek jednego z pazurów. Żałosne...
- POTRZEBUJĘ POSŁUSZNEJ DUSZY, NIEWOLNIKU. A TWOJA JEST ROZPASANA I ZADUFANA W SOBIE. ALE NIE SPIESZY MI SIĘ. NA RAZIE WEZMĘ SOBIE SAMĄ SUROWĄ MOC, A TOBIE KAŻĘ RESZTĘ ŻYCIA SPĘDZIĆ JAKO ZWYKŁY ŚMIERTELNIK. OCZYWIŚCIE KRÓTKIEGO ŻYCIA, BO MAGICZNIE WYDŁUŻONE LATA I ZAKLĘCIA TRZYMAJĄCE CIĘ PRZY ZDROWIU ODBIORĘ TAKŻE. A JAK JUŻ UMRZESZ W GÓWNIE I WYMIOCINACH, POSMAKOWAWSZY ŻYCIA NĘDZARZA I WYRZUTKA, GDY BĘDZIESZ GOTÓW SPRZEDAĆ WŁASNE JAJA ZA MISKĘ ZUPY, PRZYJDĘ. TWOJA DUSZA JEST MOJA, PAMIĘTAJ...
Diablisko rozczapierzyło pazury, zaś w szponach zaczęła gromadzić mu się moc, która niczym wir zaczęła wysysać z Orgilla Karlova wszystko, co było w nim cenne. Wiedzę. Umiejętności. Potęgę. Doświadczenie.
Wszystko smuga po smudze wyciekało z ciała czarownika i zbierało się w łapie Jamowego Diabła. Zostać miała tylko pamięć po utraconej potędze, toksyczna i żrąca duszę.
- Nieeeeeee - jęknęła postać. Po czym jeden z jej pierścieni zabłysł i... czarnoksiężnik znikł.
Diabeł zerknął w pulsującą kulę mocy. Nie wyssał wszystkiego, ale nie ma to znaczenia. Niech śmiertelnik zostawi sobie te szczątki mocy. To tylko będzie mu przypominać o porażce i hańbie. Demon odwrócił się gwałtownie i ruszył do wyjścia. W ciągu tego Obrotu miał do zebrania przynajmniej z sześć dojrzałych do zbioru dusz. Miał tylko nadzieję, że będą już odpowiednio poskromione i nie będzie musiał wysyłać ich na "leżakowanie", jak tego krnąbrnego czarnoksiężnika, który wypalił mu dziurę w skrzydle.
No cóż, zapamięta go sobie i postara się, by jego dusza była surowcem do czegoś szczególnie bolesnego...



Nieokreślony czas później, kilkanaście Sfer Dalej

Przypominający wielki naleśnik kawał kamiennej posadzki, jakby równiutko wycięty z podłogi komnaty Domu Tysiąca Czaszek wydawał się dziwnie nie na miejscu pośród drzew i zielonej trawy. Wokół śpiewały ptaki, latały owady, unosiły się zapachy wiosny.
Nieprzytomna postać pośrodku posadzki przebudziła się i z trudnością podniosła z klęczek.
Spojrzała na swoje dłonie, ciało, po czym trwożliwie rozejrzała się wokół. Żabi uśmiech wykwitł na twarzy nekromanty.
- Żyję, ty kupo baatorańskiego gówna! Słyszysz! Żyję!



Orgill Karlov VII żył bez wątpienia. Mówił o tym ból i hucząca pustka w głowie. Zwymiotował gwałtownie zupę z arkadiańskich przepiórek, którą jadł na czwarte śniadanie otarł twarz poszarpanym rękawem i rozejrzał się dokładnie.
Zamarł z przerażenia. Nie wiedział gdzie jest, a przecież przemierzył cały Wieloświat, poznał każdą Sferę. Pamiętał wszystko... NIC? Wspomnienia wyblakłe, jakby wyskrobane z głowy zdawały się być na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie daleko za horyzontem.
Rozejrzał się, szukając księgi, która powinna być przy jego tronie. Okazała się jednak spalona, zostało ledwie kilka pierwszych kartek.
I zdał sobie sprawę, że mocy w nim zostało tyle co ghul napłakał. Nawet gdyby znalazł Międzysferowe Zaklęcie Lokalizujące, mógłby się nim co najwyżej powachlować.
- Bądź przeklęty - wycedził piskliwym głosikiem ten, który niegdyś był wysokim kapłanem w świecie bez bogów, wielkim czarnoksiężnikiem pośród największych i jedną z najbardziej wpływowych osób w Mieście Portali.
Teraz był nikim, bo Sigil pożera pamięć o pokonanych niczym mózgoszczury trupa - szybko i do ostatniej kosteczki. Za trzy obroty każdy o nim zapomni, a na miejscu jego pałacu stanie inny. Zresztą i tak nie umiałby wrócić. Nie umiał niemal... nic!
- Bądź po tysiąckroć przeklęty! - poniosło się po lesie.
A las był zwyczajnie obojętny.


Mag błąkał się po lesie przez wiele dni. Albo kilka. Albo dobę. Czuł się tak zmaltretowany, że dzień mylił mu się z nocą, a nogi plątały co kilkanaście kroków. Brudny, mokry, głodny i słaby - nigdy się tak nie czuł i to dodatkowo potęgowało jego dezorientację. Pewnie dlatego widok ludzkich twarzy był dla niego wybawieniem - nawet jeśli te twarze doczepione były do ciał i rąk, które trzymały skierowane w niego miecze.
- Ludzie - powiedział sam do siebie zdziwiony, nie wiedząc czy cieszyć się, bo trafił na plan zamieszkały, czy bać. Rozejrzał się po twarzach, rasach... pierwszaki. To Pierwsza Sfera Materialna, już dalej wylądować nie mógł. Tylko który świat... miecze oraz świadomość własnej bezsiły szybko jednak przywróciły maga do rzeczywistości. Bez swojej świty, splendoru nazwiska, zaklęć ochronnych był ... słaby. I nawet takie nędzne skurle mogły go wybebeszyć. Zaczął się trząść jak galareta.


- Litości! Nie zabijajcie! Weźcie wszystko! - zaskomlał czarodziej, czując jak zapamiętane ze skrawków księgi zaklęcia uciekają z głowy niczym spłoszone myszy.
- Znaczy co? - prychnął jeden z obcych, traktując płaszczącą się przed nim kupkę nieszczęścia solidnym kopniakiem.
- Ała! Ala! - jęknął tłusty czarodziej - Jak śmiesz... znaczy przepraszam, już nic nie mówię... oh Klekot, gdzie jesteś - dodał na końcu cicho, myśląc o swoim nieumarłym słudze, którego wysłał po jakieś jedzenie.
- Bierzcie go do obozu. Byle szybko; karawana niedługo nadjedzie - zarządził jeden z drabów. Mag zdążył już pojąć, że nie ma do czynienia ani z drwalami, ani ze smolarzami. Uzbrojeni po zęby, obdarci i cuchnący jegomoście wzięli go pod ręce i powlekli przez las. Orgill próbował przebierać nogami, ale niesporo mu to szło. Na szczęście obóz nie był daleko. A może jednak był? Ku rozczarowaniu wymęczonego czarnoksiężnika zbóje minęli coś, co wyglądało na obozowisko i pociągnęli go dalej.

W końcu mag poczuł dym… pieczyste? Dzik? Sarnina? Ślinka napłynęła mu do ust, po czym zdał sobie sprawę, że mieszkańcy tutejszego świata nie zaprosili go raczej na posiłek. Na szczęście gdy w końcu dotarli do celu rzucili go na tyle blisko ogniska, że (ku swemu niezmiernemu zawstydzeniu) przy upadku zdołał chwycić leżącą na ziemi nie do końca obgryzioną kość i schować ją w jednej z wewnętrznych kieszeni.
Obozowisko wyglądało na prowizoryczne. Wcześniej mijane miejsce miało przynajmniej jakieś szałasy, ławy, byle jaki stół i całkiem porządne palenisko. To wyglądało jakby zbóje - bo Orgill nie miał wątpliwości, że właśnie z nimi ma do czynienia - przynieśli tu wszystkie swoje rzeczy i po prostu rzucili byle jak. Do tego, sądząc po smrodzie i ilości odpadków - musieli tu rezydować już jakiś czas. Śmierdziało gorzej niż w chlewie: wydalinami, gnijącymi resztkami, niemytymi ciałami i trupem.
Trupem? Orgill pociagnął nosem raz i drugi. Poczuł ulotny, acz znajomy zapach. Nie był to smród martwego humanoida; nie był też chowańca czarodzieja, gdyż ten, zrobiony z kości, nie wydzielał praktycznie żadnego zapachu. Taaaak… Okazjonalnie, gdy zawiał wiatr, Orgill czuł woń nieumarłego. Czyżby ratunek? Nieumarli nie kojarzyli się z zagrożeniem, nie jemu. Na ulicach Sigil byli powszechnym widokiem, tragarze, słudzy, a nawet obywatele. On sam był właścicielem i wytwórcą nieumarłych, jego rodzina zbiła na tym masę brzdęku... dopóki on wszystkiego nie stracił.
To nie jest Sigil, głupcze. A nieumarli tutaj nie są Twoi. Nie wiesz, nic nie wiesz, czarodziej załkał cicho, nie wiedząc co począć. Rozglądał się jednak, wypatrując jakiejkolwiek nadziei... lub jedzenia. Żołądek zaburczał przypominając o ogryzionej kości. Nieumarłych jednak widać nie było...

Obóz pogrążony był w chaosie, lecz Orgill zdołał się zorientować, że bandyci zbroją się i zbierają do wymarszu. Nikt nie zwracał na niego uwagi, nikt go nawet nie obszukał i nie związał, lecz ten stan nie trwał długo. Gdy większość zabijaków zebrała się na granicy obozowiska trudno było przeoczyć obcego grubasa łapczywie wysysającego szpik z obgryzionej kości.
- A to co? - zdumiał się zwalisty łysol, w którego żyłach wyraźnie płynęła niejedna kropla giganciej krwi.
- Od dwóch dni nic nie jadłem - zaskomlał magik, starając się nic nie pominąć z jadalnych rzeczy - a nie wiadomo czy zaraz tu te ghule nie wpadną. Dajcie choć umrzeć z pełnym żołądkiem...
- A co mnie to obchodzi?! - ryknął łysy, wcale nie przejmując się wspomnieniem o ghulach. - Do Dziury z nim! Albo nie. Związać, zakneblować i czekać. Więcej ofiar. Będzie więcej ofiar. Ruszamy! - ryknął ponownie i banda łotrów zniknęła wśród drzew. W obozie zostało kilkoro mężczyzn i kobiet, którzy zaraz zajęli się wykonaniem rozkazu.
Orgill Karlov VII godność zgubił gdzieś po drodze, więc tylko jęknął i pozwolił się zakneblować i związać. Gdzieś tam w lesie Klekot szukał grzybów i poziomek i lada chwila miał wrócić. Może przestraszą się go?
Nikła szansa, bo o ile dobrze pamiętał, czaszka wpasowała się ostatnio w szkielet kobolda i to nieszczególnie świeży…

Byłego sigilczyka związano jak prosiaka, wpakowano w usta strzęp brudnej szmaty i rzucono tam gdzie go wiązano. Mag dyskretnie spróbował przeturlać się bliżej ognia, ale po chwili zauważył, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Nawet go nie obszukali (nie, żeby wyglądał na bogacza, no ale…)! Popełzł więc bardziej energicznie, ale nawet jego wygibasy godne tłustej, przerośniętej dżdżownicy nie przykuły niczyjego wzroku; ba! Nikt się nawet nie uśmiechnął! Orgill ułożył się zadkiem do ogniska na tyle wygodnie, na ile pozwalała jego sytuacja (udało mu się nawet wturlać na jakąś derkę!) i gdy w końcu serce przestało walić mu młotem ze strachu i zmęczenia zaczął obserwować otoczenie. A gdy już zaczął aż się zatchnął ze zdumienia. Czuł… coś. Nie. Widział coś. Czyżby jego wiedza nie została całkowicie skasowana? Nie! Gwałtowny przypływ nadziei skończył się równie nagle co zaczął. To zobaczyłby każdy głupiec, każdy cieć, który choć liznął arkanów magii. Albo miał doświadczenie w pomiataniu ludźmi. To tępe spojrzenie, obojętność, sztywne ruchy… Oj, Orgill mógł wpaść w jeszcze większe bagno, niż mu się do tej pory wydawało…
 
__________________
Bez podpisu.
TomaszJ jest offline