Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-10-2017, 17:57   #198
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Białe kości na dnie morza. Czaszka wypełniona bąblami powietrza. Pozbawiony tkanki trup, wetknięty w zaawansowany akwalung. Niemy manifest prostego faktu, że niezależnie jak człowiek żył i co osiągnął, pozostawiał po sobie tylko marność.
W przypadku Enzo, kres nadszedł jednak przedwcześnie. Denis spojrzał na przyjaciela raz jeszcze, przebierając jego plakietką w grubych rękawicach. Castellari nie mógł już mu udzielić odpowiedzi, za to moduł - owszem. Mimo tego, Arcon postanowił pozostać jeszcze chwilę w miejscu, które okazało się być surowym grobowcem. Otaczała go zupełna cisza, która ironicznie była jedyną muzyką na symbolicznym pogrzebie kompana.
Potem młodzian odwrócił się i zaczął zawracać. Może był to szok lub działanie ciśnienia, że wszystko postępowało teraz jak we śnie. Sterta gruzu, korytarz, przestwór miasta. Myth roztaczało wokół niego kamienne macki, zapraszało do sięgnięcia po kolejne tajemnice. Lecz nie tym razem. Miał ważniejsze zadanie, zaś stare mury nigdzie się nie wybierały.
Przepłynął po ciemnym mule i mocno poderwał z kępy poskręcanych wodorostów, rozpoczynając mozolną wędrówkę do góry. Wszystko wokół skrywał całun ciemności i tylko czasem wyłaniały się przed nim gąbczaste stworzenia oraz srebrne ławice. Nawet nocą morze posiadało swój unikalny nastrój i aż szkoda było je opuszczać na rzecz, zdawałoby się, banalnej powierzchni.
Płynął dalej. W pewnym momencie grube zarysy miasta pod spodem zniknęły na dobre. Gdyby duchy istniały, dla mieszkańców zapomnianej metropolii Denis byłby świecącym punkcikiem na podwodnym niebie. Postacią, która wygarnęła z tego miejsca jeden z wielu sekretów i niosła go ku światu.

Denis nie mógł odtworzyć nagrania pod wodą. Moduł, który odnalazł, mieścił się bowiem po wewnętrznej stronie hełmu i tego miejsca należało także użyć, aby uruchomić go u siebie. Malfoy, zgodnie z zaleceniem Richarda, wrócił do instruowania nurka. Na szczęście było to już jedynie formalnością. Arcon bardzo dobrze sobie radził, zaś aparatura wskazywała, iż dość szybko podąża na powierzchnię.
Przez te kilka chwil mogli na powrót wrócić do swoich spraw. Wtedy właśnie uwadze szlachcica nie uszło parę ukradkowych spojrzeń Eloizy w kierunku Jacoba. Chciał co prawda, aby dziewczyna trzymała się go blisko, lecz tylko w kwestii przeżycia. Natomiast wyraźnie odczuwał w jej zachowaniu coraz większą spoufałość wobec historyka, pomimo faktu, iż czasem irytowała ją zimna kalkulacja tamtego. Nie chodziło tu nawet konkretne słowa, ale specyficzną mowę ciała, która czasem mówiła znacznie więcej, niż najbardziej kwieciste deklaracje. A już szczególnie u kobiet. Póki co, La Croix mógł tylko żywić nadzieję, że jego siostra wiedziała co robi.

Kiedy inżynier wyciągnął Denisa z powrotem, musiał on odpocząć dobrą chwilę. Każda, nawet pozornie krótka wyprawa stanowiła dla organizmu bardzo duże obciążenie. Na początku lurker prawie słaniał się na nogach. Podano mu jedzenie z puszki oraz świeżą wodę. Malfoy przypomniał również o wzięciu jakichś pigułek, chociaż reszta nie wiedziała czym dokładnie są. Kiedy jednak lurker je połknął, od razu poczuł się lepiej i wkrótce był gotowy do działania. Żółtoskórzy, jako najlepiej zaznajomieni z technologią i elektroniką, pomogli mu przenieść kasetę do jego akwalungu. Następnie podciągnęli izolowany kabel od jednego z komputerów, aby dźwięk z nośnika był słyszalny poprzez główne głośniki.

Wreszcie zostali sami. Ci, którzy byli od samego początku kabały: Richard, Jacob oraz Denis. Jasnym się stało, że to oni jako pierwsi powinni przesłuchać wiadomości od Enzo, gdyż siedzieli w intrydze najdłużej. Reszta, mniej lub bardziej chętnie opuściła pomieszczenie otoczone przez szereg stacji kontrolnych i szumiących, elektronicznych urządzeń. Pozostało już tylko wcisnąć jeden klawisz i…

Początkowo słyszeli ciszę, poprzetykaną jedynie nielicznymi trzaskami. Można było pomyśleć, że sprzęt był wadliwy lub kasetę zżarła morska sól. Enzo znajdował się w pułapce już wiele czasu, a nawet bardzo nowoczesna technika posiadała swoje ograniczenia. Szczęśliwie (lub nie, zależy jak na to patrzeć) uszu słuchaczy doszedł zdławiony kaszel. Denis od razu poznał znajomy głos. Kiedyś tak pełny wigoru oraz radości, dziś zdawał się być ledwie szeptem udręczonego człowieka.
- Nazywam się Enzo Castellari. Numer licencji 34619. Nie wiem ile mi jeszcze zostało - powiedział nurek. - Jestem w pułapce i z pewnością za jakiś czas umrę. Muszę pozostawić tę wiadomość, póki głębiny nie odbiorą mi zmysłów. Jeśli ktokolwiek teraz tego słucha, niech wie, że to co powiem, jest bardzo ważne. Powinno starczyć mi tlenu, aby opisać wszystko możliwie najdokładniej. Nie chcę pominąć żadnego z istotnych szczegółów. Wiem, istnieją małe szanse, że ktoś odnajdzie to nagranie. Liczę jednak na ostatni łut szczęścia.
Trzeba było przyznać, że pomimo krytycznej sytuacji, nurek zachowywał pewien spokój. Kiedy mężczyzna wypowiadał te słowa, miał pełną świadomość co się z nim stanie. Tkwił pod morskim dnem, w miejscu, z którego nie było powrotu. Przytłoczony perspektywą uduszenia, jednej z najgorszych rodzajów śmierci - postanowił dać tę ostatnią relację. Wielu innych przegrałoby walkę z odmętami szaleństwa w paru krótkich chwilach. Natomiast tutaj miało się okazać jak racjonalny i opanowany był człowiek skazany na pewną śmierć. Dawało to pewne wyobrażenie na ile silni psychicznie musieli być lurkerzy.



- Pracowałem dla rodu Barnes, zwanym także Kamiennym Herbem, co dzisiaj kojarzę jedynie z poczuciem wstydu oraz hańby. Kiedy rządził jeszcze stary Horacy, przynajmniej można było polegać na jego słowach. Nawet jeśli rodzinny, jubilerski interes był tylko płachtą, pod którą ukrywał się interes zbrojeniowy. Facet miał krew na rękach, ale znał granice, a nie ukrywajmy - ktoś musiał robić brudną robotę, aby ograniczać rolę Hanzy na terenie Oriona. Horacy miał troje dzieci oraz dziesiątki podległych mu, pomniejszych domów. Razem stanowili niemałą siłę na politycznej mapie świata. Kiedy Barnesowie mnie wynajęli, stary już nie żył lub załatwiła go własna dziatwa. Po tym, co się o nich dowiedziałem, byłoby to małym zaskoczeniem.


- Gascota zapamiętałem jako egocentrycznego, zapatrzonego w siebie dupka. Posiadał dwa zakłady tytoniowe. Lubił złożone tyrady i jak nie można mu było zarzucić braku elokwencji, tak odnosiłem wrażenie, że czasem mówił tylko po to, aby słyszeć swój głos. Ten człowiek nigdy nie krył się ze swoją pychą. Jego rezydencja w mieście Tabit leżała na dwudziestym piętrze wieży z kości słoniowej.


- Deborah. Bałem się tej kobiety, naprawdę. Szprycowała się wieloma implantami, które miały poprawić jej wygląd. Koniec końców uczyniły z niej szkaradne straszydło. Zdawała się jednak tego nie zauważać, zawsze paradując w wytwornych szatach. Trudno powiedzieć jaka była jej konkretna rola w interesach familii.


- I wreszcie Walker. Nie mam pojęcia jakim sposobem uchował się wśród tych ludzi. Był jedynym z normalnych Barnesów. Żył na pewnej wyspie, daleko na północy, w pobliżu terenów zbyt zimnych, aby je eksplorować. Poza jego domem znajdował się tam jedynie stary klasztor. To właśnie z nim najwięcej współpracowałem. Wydobywałem dla niego artefakty, a Walker badał je w swojej samotni. Niestety, prędzej czy później rodzinne sprawy musiały upomnieć się także o niego. Nic wtedy jeszcze nie podejrzewałem. Z resztą średnio interesowały mnie kwestie wielkiej polityki.

Tego dnia sala audiencyjna mieniła się tysiącem kolorów. Na ścianach zwisało morze proporców z szarym godłem zwanym przez heraldystów jako Blazon Stone. Pomiędzy rozstawionymi równolegle stołami z pilśniowego drewna postawiono lichtarze przewieszone wiosennym kwieciem. W regularnych odstępach straszyły pyskami kamienne gargulce. Nad głowami lekko powiewały girlandy, powietrze drgało od rozmów, a na scenie obok czarnowłosa piękność przebierała smukłymi palcami po strunach harfy.
Byli tu wszyscy zaproszeni. Bogaci kupcy w brunatnych wamsach, starsi nad monetą o chytrych spojrzeniach oraz członkowie szlachty. Stu dziesięciu wpływowych ludzi Hanzy, którzy tydzień temu odebrali słane krukami wici na wyłączone z oficjalnego obiegu pertraktacje. Warunkiem przybycia tutaj było więc zachowanie dyskrecji - o to bowiem arystokracja pochodząca z Wolnych Miast chciała czegoś od swoich oponentów. Podjęcie tematu tyle ryzykowne, co intrygujące.
Gascot Barnes przechadzał się między gośćmi, sprzedając na prawo i lewo swój uśmiech numer trzy i upewniając się, czy wszystkim nie brakuje jadła oraz wina. Ubrany był w wyszywany czerwoną nicią surdut ze złotym oblamowaniem. Jego długie, blond loki spływały mu swobodnie na ramiona, czego nie omieszkały wskazać tam i ówdzie niewiasty.
Mężczyzna wyszedł na podest, tuż za ambonę, zwalniając artystkę, która zabrała swój instrument i zatrzasnęła za sobą główne drzwi. Tylko na chwilę uwagi poświęcił siedzącym obok bratu i siostrze. Następnie rozłożył teatralnie ręce i omiótł nimi pomieszczenie.
- Moi drodzy! - zaczął - Jeśli mogę prosić was o chwilę uwagi. Już? Świetnie. Zapewne zastanawiacie się czemu wybrałem was na dzisiejsze spotkanie. Nie będę kryć, że interesy stronnictw po których się znajdujemy, są rozbieżne. Nie jesteśmy naiwni i wszyscy mamy tę świadomość, prawda? Wiem natomiast, że przemawiam do ludzi inteligentnych, którzy potrafią spojrzeć ponad liche podziały.
Mężczyzna podszedł do jednego ze stołów i zgrabnym ruchem wyciągnął z misy czerwone jabłko. Zatopił zęby w miękkim miąższu, szczerząc drapieżnie do zebranych. Wyraźnie napawał się atencją kumulującą wokół jego osoby. Wytarł biały sok ze szczeciniastej brody i podjął dalej, wracając na miejsce:
- Starannie wyselekcjonowałem tutaj zebranych. Macie duży wpływ na gospodarkę Hanzy oraz przepływ pieniądza. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że dla pewnych gałęzi stanowicie wręcz unerwienie, bez którego ekonomiczne placówki naszej “ukochanej” spółki są tylko martwymi członkami groźnie wyglądającego kolosa.
Nastąpił cichy pomruk aprobaty. Któż nie lubiał słyszeć o sobie takich słów?
- Jestem tutaj, aby dać wam szczodrą ofertę. Oszczędzę wam dłuższego czekania i od razu przejdę do rzeczy. Jesteśmy w stanie wypuścić na wasz rynek trzy tysiące rubinów, dwa razy tyle akwamarynu i topazu, a także ostatnią dostawę diamentu ze wschodnich kopalni - podniósł z ziemi swoją laskę i uderzył nią o trzy ogromne skrzynki za sceną. - Możecie rozdzielić błyskotki między sobą. Gwarantuję wam, że nikt w Hanzie nie posiada tyle kruszcu i wkrótce chętni będą walić drzwiami i oknami. Lecz wtedy to już wy będziecie dyktować ceny. Posiadając na wyłączność taki zasób, można mieć o wiele większy wpływ na rynku niż dotychczas posiadacie. Tego chyba z resztą nie muszę tłumaczyć. Podstawy ekonomii.
Siedząca obok Deborah pokiwała głową. Jej brat był wyszczekany i pyszny, ale nieźle to rozegrał. Wyraźnie obserwowała pożądanie w oczach zebranych. Ci tutaj chętnie uczknęliby sobie podobny kąsek. Nie chodziło rzecz jasna o kamienie per se. Jednak Hanzie brakowało klejnotów, a co za tym szło, dobrych jubilerów. Posiadanie jakiegokolwiek monopolu umacniało zarówno pozycję społeczną oraz siłę polityczną. Akurat chętnych na błyskotki nigdy nie mogło zabraknąć. Tak już człowieczy lud został skonstruowany.
Ci ludzie naprawdę spijali słowa z jego ust. Byli zaabsorbowani nawet na tyle, że nie zwracali uwagi na jej wytworną, bufiastą suknię, szklane pantofle oraz kapelusz z fioletowym haftem. Cóż, ten jeden raz mogła przełknąć swoiste faux pas ze strony gości.
- Jestem zatem gotów zapomnieć o dawnych zwadach i wyciągnąć do was rękę w celu polepszenia wzajemnych stosunków - głos jej brata brzmiał donośnie na całej długości sali. - Nazwijmy to nowym świtem wobec stosunków między Hanzą, a Wolnymi Miastami. Wszystko, co wam obiecałem, może być wasze za marne…
Cała sala zamarła. Dało się słyszeć już tylko kopcące knoty świec.
- ...dziesięć milionów dukatów!
I to było wystarczyło. Wszędzie natychmiast zawrzało. Kupcy poczęli wstawać z siedzisk, niejednokrotnie rozlewając wokół siebie napitek. Tłuste jak serdelki palce dźgały powietrze w kierunku Gascota. Ktoś ze złości rozbił całą zastawę.
- Skandal!
- To obraza! Kpina w żywe oczy!
- Chce nas obrabować!
Poza tym zamieszaniem tkwił również Walker. Dziś ubrał zwykłą, szarą tunikę, zupełnie jakby chciał wtopić się w kolor wiekowych ścian posiadłości. Cały czas zastanawiał się co tutaj robi. Nie powinno go tutaj przecież być. Jego miejsce było na północy, razem z Enzo, gdzie odkrywali fascynujące zagadki Starego Świata. Nie wśród rozgrzanej do czerwoności tłuszczy. Oczywiście wiedział, że cały ten zgiełk był częścią planu. Barnesowie mieli tylko zabawić się kosztem Hanzytów. Dać im łut nadziei, a zaraz potem go odebrać, rzucając niemożliwą do zaakceptowania cenę. Rodzeństwo nazywało to “dobrze rozegranym upokorzeniem”. On uważał, że było to pierwszej wody skurwysyństwo. Lecz najgorsze miało przecież dopiero nadejść.
Spojrzał w stronę drzwi. Za późno, aby się wycofać.
- Niestety, widzę że myliłem się co do waszej oceny - parsknął śmiechem Gascot. - Tacy już jesteście, sami widzicie. Niezdolni do jakiejkolwiek ugody i rozmowy. Jak zwierzęta, posługujące się tylko krótkowzrocznymi celami. Bardzo mi przykro, ale dla takich ludzi nie ma miejsca w społeczeństwie. Wygrywają tylko ci, którzy mierzą i widzą dalej.
Zewsząd rozległ się cichy syk. Zebrani nieco uspokoili się, rozejrzeli wokół. Gargulce umieszczone w ścianach poczęły toczyć zieloną mgłę, która leniwie rozlewała się po komnacie. Kilka osób dopadł donośny kaszel. Brodaty handlarz złapał się za obrus i runął na podłogę.
W tym samym momencie, zgodnie z ustalonym wcześniej znakiem, cała trójka Barnesow dopadła drewnianych skrzyń. Nie było w nich bynajmniej drogich kamieni, lecz trzy maski zakończone grubym przewodem. Założyli je szybko, jednocześnie bacząc, żeby zachowały one szczelność. Hanzyci ignorowali ich. Większa część ruszyła do drzwi. Dziesiątki rąk uderzały w ciężkie wrota, lecz na próżno. Jak tylko harfistka opuściła wcześniej salę, te zostały zamknięte na głucho. Tymczasem dym natężał się, a goście wpadli w panikę. Wchodzili jeden na drugiego, wspinali po kolumnach - wszystko, aby zaczerpnąć choć trochę resztek powietrza. Lecz gaz o zgniłej barwie był nieubłagany. Omotał już całe pomieszczenie i widać było tylko trujący opar, a pośród niego, opadające na ziemię, sztywniejące ciała. Sto dziesięć drgających w konwulsjach sylwetek. A także trzy ponad nimi: postacie z oczami ukrytymi za dużym okularem, nadających im wygląd groteskowych owadów.


Otaczały ich zawodzenia, które nie mogły się zrodzić z ludzkich gardeł. Goście, jeszcze kilkanaście minut temu pełni energii, w tym momencie przypominali oszalałe zwierzęta. Wydrapywali sobie w amoku oczy, rzygali krwią.
- A zatem działa - mruknął Gascot. - Doskonale. Dziękuję wszystkim za współpracę.

Głos Enzo załamywał się. Nie było mu łatwo. Szło to wyczuć w samej jego intonacji. Przez chwilę milczał, jakby zbierając myśli, aby podjąć swoją historię na nowo.
- Wcześniej Walker był bardzo serdecznym człowiekiem. Można powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy. Imponowała mi jego wnikliwość. Był świetnym uczonym, choć jego teorie bywały dość ekscentryczne. Uważał na przykład, że daleko na północy, tam gdzie ziemie są skute wiecznym lodem, istnieje inna cywilizacja, pamiętająca jeszcze czasy Starego Świata. Miały o tym świadczyć fragmenty dilithium, starożytnego minerału, odnajdywane czasem w lodowcach. Ja tego tak nie odbierałem, choć dało mi to cenną wskazówkę, o której jednak powiem później. Bardziej martwił mnie stan mojego kompana. Prawie zaprzestał badań. Często pił i chodził po korytarzach swojej rezydencji, wpatrując się milcząco w okna. Nie rozumiałem co zaszło w jego głowie, choć wyraźnie dało się zauważyć, że zżera go sumienie. Pewnego wieczora, Walker wreszcie się przełamał…

Szklana butla uderzyła o podłogę i rozprysła na tysiąc kawałeczków. Spojrzał na swoją dłoń. Jeden odłamek boleśnie go skaleczył, przez co krew skapywała mu ciurkiem, znacząc wełniany dywan. To nie miało znaczenia. Jak wszystko inne. Walker rozciągnął się, napawając żarem bijącym z kominka. Spojrzał na rozbite zwierciadło ścienne nad swoją głową. Zastanawiał się kiedy je zniszczył. Czy było to dziś lub kilka dni wcześniej? Jakby to robiło jakąś różnicę.


Reszta pokoju zagracona była trunkami, zwitkami tytoniu i mapami wypraw, do których jednak sięgał coraz rzadziej. Wszystko to ignorował już szóstą dobę, powiększając stos wypitej wody ognistej w rogu pomieszczenia.
Nie zauważył kiedy pojawił się Enzo. Blady lurker z nieco przerzedzonymi włosami wyrósł za jego plecami niczym duch. Walker udał, że go nie widzi i odkorkował kolejną butelkę.
- Długo jeszcze tak zamierzasz? - zapytał jego pracownik i przyjaciel zarazem.
Milczał i tylko przechylił naczynie z palonego szkła. Wino było jeszcze młode i zbyt cierpkie, lecz nie dbał o to. Dopiero teraz miał odwagę, by spojrzeć na Enzo. Walker nie przypominał już bowiem dawnego siebie. Mocno zmizerniał, a szaty zwisały na nim luźno i zwiewnie.
- Zamierzam… co?
- Dobrze wiesz - odparł lurker, przystawiając sobie krzesło. - Powiedziałbym, że zbyt długo cię znam, ale nawet ślepy by dostrzegł, że coś cię trapi. Nigdy nie popadłeś w taki cug, więc wnioskuję, że nie jest rzecz na tyle trywialna, co złamane serce.
- Chciałbym. Byłoby to o wiele lżejsze doświadczenie - spojrzenie Barnesa, puste i pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, przeniosło się na ogień. - Powiedz mi Enzo. Ale tak szczerze. Czy sądzisz, że istnieją zdarzenia, w wyniku których nie można nazywać się już człowiekiem? No wiesz, taka granica, jakiej przekroczyć nie wolno, ponieważ cokolwiek później zrobisz i tak zostaniesz przeklęty?
- Cóż, jeśli chodzi ci o bilans naszych uczynków, ja to widzę tak. Te złe nie anulują dobrych, ale istnieją odrębnie. Te pierwsze musimy traktować jako naukę, z drugich czerpać siłę. Nie rozumiem tylko dlaczego o to pytasz.
Walker prychnął. Potem zaśmiał się tak cierpko, że nurkowi przebiegł po plecach zimny dreszcz.
- Rozumiem, że chcesz mnie pocieszyć, ale niestety to nie zawsze tak działa. Kiedy raz staniesz się potworem, nie możesz wrócić do normalności.
- Czy wreszcie powiesz mi, o co chodzi?
Walker spuścił głowę. Po jego policzku przebiegła pojedyncza łza, w której zapłonął odbity przed nim płomień.
- Oni wszyscy umarli Enzo. Właściwie, to zdechli. Zagazowaliśmy ich jak zwierzęta. Nie mieli żadnych szans - gospodarz wreszcie nie wytrzymał i ukrył twarz w dłoniach.
- Masz na myśli…
- Tak, spotkanie które zorganizowaliśmy parę tygodni temu. Ono nigdy nie miało polegać na transakcji handlowej, a przetestowaniu dla stolicy nowej broni. Chodziło o coś zupełnie nowego. Użycie czystej chemii, niestety cholernie skutecznej. Niech mnie Kaos pogrąży. Gdybyś widział co działo się z tymi ludźmi…
Castellari czuł w głowie mętlik. Nie bardzo wiedział jak ma pocieszyć znajomego. Jako członek rodziny Walker przecież musiał w tym uczestniczyć i co gorsza, utrzymać tajemnicę. Jej ciężar okazał się być jednak zbyt wielki.
Spojrzał przez szyby okien na wirujący po dziedzińcu śnieg.
- Wiesz, jakby nie patrzeć to nasi przeciwnicy. Pozbycie się ważnych urzędników Hanzy z pewnością zadało im poważny cios - zaczął dość nieśmiało.
- Ale byli naszymi gośćmi i przyszli tu bezbronni! Chodzi o metody, zabicie ich w tak bestialski sposób. To właśnie miało nas odróżniać od wroga. Nas, Wolne Miasta! Mieliśmy być tymi lepszymi, tymczasem jesteśmy potworami identycznej skali. Jeśli tak ma wyglądać prowadzenie polityki, to ja się z niej wypisuję.
Lurkerowi trudno było odbić ten argument. Szlachcic istotnie miał wiele racji oraz powodów do swojej goryczy.
- Ale… jak udało się zamaskować tak duży akt przemocy? - zmienił nieco temat.
Walker z kolei trochę się uspokoił. Odłożył alkohol na bok i pogrzebaczem wzniecił jaskrawe ogniki na palenisku.
- Betelgeza o to zadbała. Wydała ogromne pieniądze choćby na przekupienie postronnych osób. Podobną cenę zapłacono za maskowanie śladów i konfiskatę dokumentów mogących sugerować, że do spotkania doszło. Oczywiście ich Rada wie miało miejsce, ale nie może nam niczego udowodnić. Ze strategicznego punktu widzenia daje to same profity. Znacznie ich osłabiono, to raz. Po drugie sprawdziliśmy nowy środek do zabijania i wiemy, że gaz można używać do celów bojowych. Wreszcie nasza rodzina kwitnie w oczach Delegatury. Tylko jakim kosztem, pytam się!
- Rozmawiałeś o tym z resztą? O swoich wątpliwościach?
- Widzę, że nie nauczyłeś się jeszcze. Oni myślą w zupełnie inny sposób. Kiedy zagroziłem, że sprawa wyjdzie na światło dzienne, powiedzieli, tu cytuję “stawka jest za wysoka, żeby teraz wszystko się rozlało”. I że niby mój moralniak to jakieś fanaberie. Ale niech to cholera weźmie. Nie zamierzam ich słuchać.
- Ale wtedy… zniszczyłbyś własną rodzinę.
Walker spojrzał na przyjaciela tak, że tamten dosłownie go nie poznał. Odnosił wrażenie, jakoby patrzył na wypaczoną wersję arystokraty, którego miał przecież za wzór opanowania.
- A myślisz, że co zamierzam zrobić?
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 31-10-2017 o 14:25.
Caleb jest offline