Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-04-2012, 01:49   #1
 
Sarameda's Avatar
 
Reputacja: 1 Sarameda nie jest za bardzo znanySarameda nie jest za bardzo znanySarameda nie jest za bardzo znanySarameda nie jest za bardzo znanySarameda nie jest za bardzo znany
[storytelling, Wampir Maskarada] Zaginiony Artefakt

San Francisco 15 maj 1990 rok


-Mam już tego serdecznie dosyć! Ciągle tylko jakieś podpalenia, gwałty, kradzieże! Moje miasto ma być perfekcyjne, a nie jakiś śmietnik!- Książę stał przed oknem i podziwiał swoje miasto, które teraz nie raz lśniło czerwono-pomarańczowym światłem.- Moje biedne miasto!- Raphael de Virion- Jak ono wygląda?!- widać było załamanie w jego głosie i lekki gniew i do tego gestykulował rękami, wskazując na widok za oknem.
-Książę Raphaelu, nie wolno ci się denerwować.- Seneszal stał nieruchomo przed biurkiem Rapha poprawiając krawat.- Nie możemy pozwolić na stratę kogoś takiego jak ty, zwłaszcza że dużo osiągnąłeś, nie uważasz? Poza tym, udowodniłeś, nie tylko mnie, ale i innym że jesteś wart by być Księciem San Francisco. Nie zepsuj tego, nad czym pracowałeś tyle lat, tylko dlatego, że jesteś perfekcjonistą. -Adrian podszedł do rozmówcy dotykając swojego lewego policzka.-Raphaelu, to moja skaza, za przeciwstawienie się Tobie. Wiem, że podołasz temu wszystkiemu, a ja będę przy tobie, twa małżonka także.
-Co do mojej ukochanej Joann, to nie wiem ostatnio dziwnie się zachowuje i jest jakaś tajemnica. Szanuję ją , ale bardziej ufam tobie w tej chwili niż jej. Miej ją na oku Adrianie.- Książę odwrócił się do rozmówcy i podszedł do niego kładąc mu rękę na ramieniu.-Zachowaj to jednak dla siebie. Czy wiesz może czego dowiedział się Deadshadow?
-Ach…nasz Nosferatu. Już mówię i dziękuję za zaufanie, mój drogi Książę.- Seneszal ucałował dłoń Raphaela.- Nasza mała myszka dowiedziała się, że Sabat porwał rodzinę jakiegoś człowieka. Nie udało mu się dowiedzieć jeszcze kim jest owy człowiek, gdyż trzymają to w ścisłej tajemnicy. Poza tym, Deadshadow powiedział, że Sabat wykorzystuje go do znalezienia artefaktu. Zasugerował też, że te wszystkie sytuacje, które ostatnio dzieją się w mieście, to odwrócenie uwagi od tego wszystkiego. Znaleźliśmy w ruinach spalonych budynków wykopane dziury w piwnicach, jakby czegoś szukali. - Adrian ukłonił się nisko- Udam się teraz do Elizjum , aby zwerbować kilku śmiałków do pomocy. Spokojnie, drogi Książę nie omieszkam powiedzieć od razu o co chodzi. Po prostu umówię się z Tobą.
-Dziękuję ci Adrianie. To dla mnie wiele znaczy. Ach, miej na oku mojego syna, bardzo cię proszę.- Raph znowu odwrócił się w stronę okna.
-Wedle życzenia, Książę Raphaelu. Zapomniałbym…-Seneszal stanął w drzwiach.- Rozmawiałem z Arianną, kazała Ci przekazać, o Książę , że wasza córka wróciła do miasta oraz poszukuje tej Księgi Białego Kruka, której poszukuje Sabat.
-Ach, Arianna, cudowne Dziecko Nocy. Czyta mi w myślach. Raduję się, że mam tak lojalnych Kainintów przy sobie.- Raph nie obejrzał się tylko zamyślił się, jak to wpłynie na wszystkie wampiry pod jego protekturą.

Elizjum "Wilczy Kieł"

Jakiś czas zajęło przybycie Seneszalowi do Elizjum. Na całe szczęście, tylko wampiry siedziały w lokalu. Arianna jak zwykle pomyślała o wszystkim. Adrian szybko ją wypatrzył w tłumie gości i podszedł do niej.
-Witaj moja droga, jak widzę, wieści do ciebie trafiają szybciej niż moje działania i przybycie.
-Nie pochlebiaj mi tak, Adrianie. Robię tylko to, co do mnie należy. Mój lokal jest do Twojej dyspozycji.- ukłoniła się wskazując mu ręką całe pomieszczenie.
Szeneszal wszedł na podium dla muzyków i popukał w mikrofon.
-Witam wszystkich zgromadzonych w naszym lokalu, prowadzonym przez uroczą Arianne de Fayet.- wskazał gestem dłoni w stronę kobiety- Moje drogie Dzieci, Książę potrzebuje czterech chętnych Kainitów do pomocy. Wszelakie informacje dostaniecie po zgłoszeniu się na ochotnika od naszego Opiekuna.- Adrian rozejrzał się po zgromadzonych i usiadł do stolika obok Arianny.
Seneszal miał nadzieję, że znajdzie chętnych do tego zadania, a wiedział doskonale, że Książę Raphael wynagrodzi ochotników sowicie.
 
__________________
In vitae non oportet quod semper sit ratione ducitur, sed duci debere cor czyli W życiu nie zawsze trzeba kierować się rozumem, lecz trzeba kierować się sercem
Sarameda jest offline  
Stary 08-04-2012, 04:17   #2
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Francis stał przy oknie i wpatrywał się w spowite mrokiem miasto. Mimo, że minęły dwa lata odkąd przybył tutaj z Montrealu, San Francisco nadal było dla niego metropolią dziką i nieznaną. Czuł się często jak dziecko we mgle. Dziecko Nocy, owszem, ale nadal błądzące we mgle. Tęsknił. Nie, nie za Montrealem czy Kanadą. Nawet nie za odległym Londynem, czy jego ojczystym Mediolanem. Tęsknił za władzą i wpływami, luksusami z nich płynącymi. Był Ventrue, stworzonym do wszystkich tych rzeczy. Jedynym, co jak dotąd osiągnął w San Francisco, było przejęcie tego uroczego apartamentu. Jego podstarzała była właścicielka posiadała niezwykły talent do owijania sobie wokół palca mężczyzn nie tylko bogatych i wpływowych, ale również skłonnych do zawałów. Jej konto, jak Kainita dowiedział się, obfitowało w wiele zer, co przyniosło spokój jego sumieniu. Jeśli jednak czyniłoby mu ono wyrzuty, jedno spojrzenie na apartament skutecznie by je uciszyło. Przestronne i bogato ozdobione, ulokowane w jednym z apartamentowców, z pięknym widokiem na nocne miasto, stanowiło kwintesencję wszystko, co Ventrue sobie cenił.
Z zamyślenia wyrwała go cisza, jaka nastąpiła po zakręceniu prysznica. Najwyższy czas, pomyślał i odwrócił się tyłem do nocnej panoramy. Jego wzrok spoczął na mężczyźnie wchodzącym do sypialni, energicznie wycierającym włosy puchatym ręcznikiem. Jean d'Amaury, jedna z nielicznych pamiątek, które zabrał ze sobą, opuszczając Kanadę. Młody Francuz stanowił jego całkowite przeciwieństwo. Niewiele od Włocha wyższy, jednak o wiele bardziej od niego muskularny i silniejszy. Blond loki i błękitne oczy, nieraz doprowadzały Francisa do wniosku, że gdyby spędził trochę czasu badając jego pochodzenie, znalazłby dowód na to, że jego ghul posiada w sobie Skandynawską krew. Gdy Jean odrzucił ręcznik na bok i napotkał spojrzenie Kainity, uśmiechnął się lekko. Włoch odwzajemnił uśmiech i wskazał rozłożone na łóżku ubrania, które przygotował dla swego towarzysza. Jednak zanim dane było mu się ubrać, Francis zagrodził mu drogę i podwinął swój rękaw, unosząc nadgarstek do ust. Czując smak krwi, zaoferował ją Francuzowi, jednocześnie unosząc jego dłoń, wgryzając się w nią. Gdy oboje byli nasyceni, a ich rany zasklepione, Jean pospiesznie ubrał się i razem opuścili apartament, zjeżdżając windą do garażu. Oboje wygodnie usadowieni w samochodzie, wyjechali z budynku w ciemną noc.

~*~

Jean prowadził, jak zawsze. Francis nigdy nie polubił jazdy samochodem, zdając się na swego wiernego towarzysza w kwestiach poruszania się po mieście. On sam wolał podziwiać widoki za oknem, jakkolwiek nudne i nijakie by nie były. Mijając jeden ze spalonych budynków, Ventrue skrzywił się i odezwał:
- Nie rozumiem, jak Książę może pozwalać na taki nieład i burdel w całym mieście. - Kainita nie był jedynym, który słyszał o tych wszystkich przypadkach nieposzanowania prawa, ale był przekonany że był jedynym, który się nimi przejmował.
- Zawsze nienawidziłeś wszystkiego, co nie wpasowywało się w ramy twojej utopii. Jeśli uważasz, że byłbyś lepszym Księciem, sięgnij po władzę. Le coup d'état.
- Nie jestem idiotą, by czynić z Księcia swego wroga. Ostatnie, czego w tej chwili pragnę, to powtórka z Montrealu.
Na tą odpowiedź Jean zamilkł. W Kanadzie zostawił swoją rodzinę i swoje dotychczasowe życie, zrobił to jednak z własnej woli. Nawet jeśli chciałby zostać, Francis przekonałby go do ucieczki z nim. Był do niego przywiązany, mimo że głośno by tego nie przyznał, a i zaprzeczyłby, jeśli ktoś by się spytał. Gdy przybyli do Stanów, przyjęli nowe tożsamości. Francis i Jean Italiusowie. Kainita nadal dziwił się, jak ktokolwiek wierzył w to, że są braćmi. Włoch potrafił wystarczająco dobrze mówić po angielsku z francuskim akcentem jak jego ghul, jednak różnice były widoczne. Włosy Francisa były o wiele krótsze i ciemniejsze, a jego oczy były koloru szmaragdów, a nie bezchmurnego nieba. Cóż, jakkolwiek dziwne by to nie było, ważne że spełniało swą rolę.

~*~

Gdy w końcu zajechali pod Elizjum, Francis zostawił swego towarzysza w samochodzie, kierując się w stronę wejścia. Ubrany w skrojony na miarę garnitur, ze starannie ułożonymi włosami, kroczył pewnie i dumnie, jak na Ventrue przystało. Wchodząc do środka, nie zwracał początkowo uwagi na nic i na nikogo, zajmując jak zawsze stolik w rogu. Dopiero kiedy dostał swojego ulubionego drinka, coś zwróciło jego uwagę. Uważnie zlustrował wszystkich obecnych i uniósł brwi ze zdziwienia. No, no, a to ciekawe, pomyślał, zastanawiając się, czemuż to tylko sami Spokrewnieni są dzisiaj obecni. Odpowiedź na to pytanie przyszła sama, kiedy to sam Seneszal wspiął się na scenę i przemówił.
- Witam wszystkich zgromadzonych w naszym lokalu, prowadzonym przez uroczą Ariannę de Fayet. - Wskazał gestem dłoni w stronę kobiety. - Moje drogie Dzieci, Książę potrzebuje czterech chętnych Kainitów do pomocy. Wszelakie informacje dostaniecie po zgłoszeniu się na ochotnika do naszego Opiekuna.
Francisowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Odstawił szklankę i podniósł się, swe kroki kierując w stronę stolika, przy którym siedziały owe dwie osobistości. Gdy już znalazł się obok nich, odezwał się:
- Seneszalu, zaszczyt to móc w końcu osobiście cię poznać. - Ukłonił się nieznacznie i wzrok przeniósł na Kainitkę. - I pannę, panno de Fayet. - Ujął jej dłoń i ucałował lekko, obdarzając Ariannę uśmiechem. - Żałuję jednak, że pierwsze nasze spotkanie musi odbyć się w tak niefortunnych okolicznościach. Książę może jednak liczyć na pomoc mojej skromnej osoby w rozwiązaniu wszelkich problemów, które trapią jego przepiękne miasto.
Milczeniem pominął to, czego oczekiwał w zamian. Nie były to jednak pieniądze, lecz wdzięczność nie tylko Księcia, ale i uroczej panny de Fayet, czy Seneszala Adriana. Francis musiał zdobyć reputację i uznanie wśród Spokrewnionych, jeśli miał na dłużej zostać w San Francisco, a to był tylko pierwszy z wielu kroków.
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 08-04-2012 o 04:21. Powód: Format tekstu i poprawa błędów
Aro jest offline  
Stary 09-04-2012, 15:03   #3
Cai
 
Cai's Avatar
 
Reputacja: 1 Cai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputację

Magazyn z czerwonej cegły lata świetności miał już dawno za sobą. Pozbawiony właściciela popadał w ruinę. Kim on był? Tego już nikt nie pamiętał. Nazwisko nie zachowało się ani w dokumentach, ani na metalowej, odrapanej z farby tablicy, która niegdyś dumnie informowała przybyłych z czyją kompanią handlową mają do czynienia. Dzisiejszej nocy, wisząc na jednym tylko przerdzewiałym drucie, baner desperacko próbował uchronić się przed upadkiem. Ten był kwestią czasu. Wiatr wiejący z zatoki, niepomny ciągłego skrzypienia i łoskotu, rozchodzącego się po zapomnianych alejkach wraz z każdym kolejnym uderzeniem o ścianę, kołysał nim rytmicznie. Nie przestawał ani na chwilę.

- Możemy tak przez całą noc… - W ślad za znudzonym głosem pomknęła rozpędzona pięść. Zatrzymała się na twarzy skatowanego młodzieńca. Jego głowa odskoczyła do tyłu, zatoczyła koło i opadła bezwładnie na klatkę piersiową. Opór i wola walki już dawno zgasły w oczach związanego człowieka, pozostała jedynie bezsilność, ponure pogodzenie z losem. Przytłumiony blask żarówki, wiszącej nad krzesłem, do którego przywiązano ofiarę, ujawniał niepokojące szczegóły. Nienaturalnie powyginane palce u dłoni o połamanych kościach i stopy zanurzone z wiadrze wypełnionym cementem. Malcolm trzymał się cieni. Zadał już swoje pytania. Uzyskane odpowiedzi były niestety dalekie od satysfakcjonujących. Teraz ograniczał się do roli widza. Znów zaczęło go jednak ciągnąć na scenę, mocno jak diabli. Przyczyną była krew. Krew, od której kusząco odbijały się świetlne refleksy.

Wypływała ona z rozciętego łuku brwiowego, rozbitego nosa młodzieńca. Wsiąkając w blond włosy pozlepiała je w strąki i nadała im brunatną barwę. Malowała fantazyjne wzory na jego ubraniu. Jej zapach był wszędzie. Malcolm musiał zwiększyć dystans. Kły mimowolnie zaczęły wychylać mu się z dziąseł, a wszystkie zmysły mówiły już tylko o jednym. Ciepły, lepki dotyk, metaliczny smak, czerwień. Czerwień przesłaniająca świat. Tracił resztki świadomości. Nie mógł do tego dopuścić, cena była zbyt wysoka. Odwrócił się i z trudem nakłonił swoje ciało do posłuszeństwa, noga za nogą, w kierunku wyjścia, zanim krew całkowicie wypełni jego umysł.

- Nasz gość widać nie przywykł do drastycznych widoków. – Zza jego pleców rozległ się gromki, dudniący śmiech płynący z gardeł trzech zakapiorów pracujących dla Thobiasa Blackworma.
- Śmiejcie się, śmiejcie. – Malcolm wysyczał z trudem artykułując słowa. Naparł na drzwi, aby jak najszybciej znaleźć się na betonowym placu nabrzeża, pozwolić chłodnej, morskiej bryzie orzeźwić umysł, uspokoić instynkt. - Wraz z upływem lat coraz trudniej znaleźć dobry powód do śmiechu. – Dokończył pomimo, że już nikt go nie słyszał.

Zniekształcone światła miasta odbijały się w powierzchni zatoki. Woda niosła odgłosy nocnego życia. Zazwyczaj przeważał w nim szum samochodów, ostatnio co rusz przenikany krzykliwym, pulsującym wołaniem syren. Radiowozy, karetki, straż pożarna. Ktoś najwyraźniej chciał, aby w mieście zapanował chaos, a to bardzo niekorzystnie wpływało na interesy, nie tylko nieumarłych. To był właśnie powód wizyty Kainity w tym opuszczonym przez bogów miejscu. Dostał cynk, że Thobias, szef jednej z panujących w mieście grup przestępczych, złapał człowieka odpowiedzialnego za podpalenia. Malcolm nie mogąc przepuścić okazji do zdobycia informacji wprosił się na przesłuchanie. Problemem było, że albo złapali niewłaściwą osobę, albo chłopak faktycznie nic nie wiedział. Kartelowi to nie przeszkadzało i tak nakarmią nim ryby, dla samego przykładu, to pozwoli wyładować narastającą frustrację spowodowaną niemożnością dorwania drani odpowiedzialnych za śmierć kilku z nich. Odpowiedzialnych za rozdrażnienie policji, która przestała przymykać oczy, odpuszczać komukolwiek.

- Jeśli Sabat jest za to odpowiedzialny, lepiej zacznijcie się modlić. Nie przestaną dopóki nie dopną swego… – Malcolm był nadmiernie pobudzony, a przez to w podatny na emocje, zły. Ostatnio często łapał się na tym, że mówi sam do siebie. „Czyżby początki szaleństwa?”. Parsknął. Szybkim krokiem podszedł do samochodu, przekręcił klucz w zamku i szarpnął za klamkę. Rzucił płaszcz na tyle siedzenie, po czym usadowił się w fotelu. Dotyk chłodnej, skórzanej tapicerki działał kojąco. „Jedna z tych drobnych przyjemności, niewiele znaczących, ale mimo wszystko przyjemności”. Spojrzał raz jeszcze poza krawędzi doku, w morską toń. Ujrzał w niej tylko bezdenną otchłań. – …albo zginą, wszyscy, oni lub my, bez trupów się nie obejdzie. – Dokończył złowróżbnie. – Zwłaszcza, jeśli ona tam jest…

~*~

Uruchomił silnik i ruszył powoli z miejsca. Spory odcinek drogi pokonał nie włączając świateł, aż znalazł się w pobliżu głównej alei. Noc była pełna uroku, mimo to Ventrue wolał wypełnić czas przejazdu czymś bardziej pożytecznym, niż kontemplacja rozświetlonego blaskiem księżyca nieba. Sięgnął pod siedzenie, pod którym umieścił policyjną radiostację. Po omacku odszukał przycisk zasilania. Słuchując komunikatów dotarł wreszcie do Elizjum. Nie bywał tu często. Nie lubił tych wszystkich wymuszonych uprzejmości, wścibskich uszu Harpii, ryzyka spotkania z Ojcem. Nie widział go już od paru dobrych miesięcy i wcale za nim nie tęsknił. Uporządkował myśli naprowadzając je na właściwe tory, wszak ktoś z obecnych mógł próbować go czytać. Tego też nie lubił i nie zamierzał odsłaniać więcej niż należało. Pomimo tych wszystkich niedogodności zdecydował się na wizytę w lokalu de Fayet. Liczył, że dowie się czegoś na temat wydarzeń z ostatnich tygodni. Nie, że chciał się od razu rzucić w wir pomocy. Po prostu lubił wiedzieć co się wokół niego dzieje.

Malcolm przekroczył próg Wilczego Kła w momencie, kiedy Seneszal kończył swoją wypowiedź. „Czterech Kainitów. Informacje u Opiekuna.” Nie usłyszał początku, ale był niemal pewien o jakiej sprawie była mowa. „Zasięgnąć informacji u samego szefa, dlaczego by nie, skoro tak grzecznie zaprasza”. Już chciał się wycofać i ruszyć bezpośrednio do Księcia, gdy stwierdził, że został niefortunnie dostrzeżony. Opuszczenie lokalu bez, choćby najkrótszej wymiany grzeczności z gospodarzem byłoby sporym nietaktem. Nie pozostało mu nic innego, jak ruszyć w głąb sali. Zbliżył się więc do stolika, przy którym znajdowali się Arianna, Seneszal i wampir, którego ledwo co znał. Usłyszał fragment ich rozmowy. Postanowił się wtrącić.

- Proponuję zacząć od rozwiązania problemu odpadów komunalnych wrzucanych do zatoki i potem bezwstydnie unoszących się na wodzie. – Wyłonił się zza pleców Francisa. Pełnym powagi, lekko zachrypniętym głosem nabijając się z jego gotowości do poświęceń. – Najlepiej własnoręcznie. – Odczekał, chcąc sprawdzić reakcję niedawno przybyłego do miasta Ventrue. W końcu klepnął go wesoło w ramię, dając do zrozumienia, że żartował. – Bez urazy. – Uniósł kącik ust. – Nie mieliśmy jeszcze okazji się poznać. Jestem Malcolm Hayworth. – Uchylił kapelusza i skłonił lekko głowę. – Seneszalu, pani. Wszystkim nam zależy na utrzymaniu porządku w mieście. To w końcu nasz dom.
 
Cai jest offline  
Stary 10-04-2012, 17:07   #4
 
Lechun's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechun jest jak klejnot wśród skałLechun jest jak klejnot wśród skałLechun jest jak klejnot wśród skałLechun jest jak klejnot wśród skałLechun jest jak klejnot wśród skałLechun jest jak klejnot wśród skałLechun jest jak klejnot wśród skałLechun jest jak klejnot wśród skałLechun jest jak klejnot wśród skałLechun jest jak klejnot wśród skałLechun jest jak klejnot wśród skał
Dealerzy. Prostytutki. Bezdomni. Szaleńcy. Całe gówno San Francisco tylko czeka na zachód słońca, by wypełznąć ze swoich dziur i zalać ulice swoim brudnym jestestwem. Właśnie za to kocham Tenderloin. Nieważne, jakim jesteś popaprańcem, jesteś wśród swoich.





Mieszkanie, w którym przyszło egzystować Charlie'mu znajdowało się w najgorszej dzielnicy San Francisco - Tenderloin. O tej dzielnicy mówią, że jeśli szukasz problemów, one już na Ciebie czekają w Wielkiej Polędwicy. I McCladen mógłby przysiąc, że to prawda. Można napatrzeć się tu na tyle gówna, że kto tylko może, stara się stąd jak najszybciej wynieść. Ale Malkavian nigdzie się nie wybiera. Bo to właśnie tutaj jest jego dom. Tutaj nikt nie zwracał uwagi na jego szaleństwo. Na jego nocny tryb życia. Na to, że czasami ktoś zniknął w ciemnym zaułku, gdy Charliego trochę poniosło przy pożywianiu.

Wypuść mnie - rozległ się głos zza zamkniętych drzwi do łazienki.
- Sam wyjdź. Drzwi są otwarte. - odpowiedział Charlie, odsłaniając okno. Poza sąsiednim domem nie było widać nic. Zresztą, Charlie'go nawet widok nie interesował.
- Nie o tym mówię, kretynie.
- Wiem. Daj mi spokój, nie mam czasu na pierdoły. -
Usiadł na krześle, jak co wieczór. Nie miał innych rozrywek, więc zadowalał się rozmową z Alexem. Chociaż go nienawidził.
- Znowu idziesz do tej dupy, co? Zabiję ją. I zgwałcę. W takiej ko...
- Zamknij się! -
Zerwał się na równe nogi i wbiegł do łazienki. Alexa już tam nie było. Zawsze w porę uciekał.
- Ciebie też zabiję. Jak tylko przestaniesz być potrzebny. - głos na korytarzu był coraz cichszy. Tak, jakby jego właściciel zbiegał po schodach. A to znaczyło jedno: Charlie miał chwilę spokoju.

Ale Alex zawsze wracał. I sprowadzał kumpli.

~\~*~/~


Gdy był już gotów, stanął przed drzwiami, czekając aż ludzie stojący przed sąsiednimi drzwiami dostaną się do mieszkania. Charlie wolał nie mieć z nimi żadnych problemów. To byli źli ludzie. Na całej klatce unosił się zapach chemii. Chyba mieli tam te maszyny do robienia amfetaminy. Sami też ją zażywali. Kiedyś pod jej wpływem dobijali się do jego mieszkania i chcieli pieniądze. Przerażony Charlie nie otworzył im. Próbowali sforsować drzwi, ale nie dali rady: nikt nie daje sobie rady z dziewięcioma zamkami i utwardzanym materiałem. W końcu odpuścili.
Charlie kazał swojemu ghoulowi poinformować opiekę społeczną, że jest tam dziecko. Jednak nikt nie przyszedł. Nigdy nikt nie przychodził do Tenderloin. A później był wybuch. I później już dziecka nigdy nie zobaczył.
Charlie się bał konfrontacji. Wiedział doskonale, że nie mieliby z nim żadnych szans. Mógłby do nich pójść, gdy wszyscy będą naćpani i pozabijać ich. Alex go często namawiał. On lubił zabijać. Frank też go o to prosił. Ten jednak wolał, by Charlie był Karzycielem. Nie wolno zabijać w imieniu sprawiedliwości. Charlie kiedyś spróbował. Zepchnął jednego z ćpunów ze schodów, by wyglądało to na wypadek. Później płakał całą noc. Tylko Alice go rozumie.


~\~*~/~


W drodze na przystanek, Charlie był świadkiem typowej scenki. Jakiś mężczyzna okładał prostytutkę, pytając, gdzie jego pieniądze. McCladen normalnie nie zareagowałby na nią, ale bitą kobietą była Amanda, nielegalna imigrantka ze wschodniej Europy. Charlie ją lubił. Uśmiechała się do niego, czasami chciała mu dać jakiegoś grosza na bułkę. Ale on nie przyjmował pieniędzy. Nie potrzebował ich.
- Zostaw ją. - powiedział do niego, stając niczym prawdziwy superbohater.
I alfons ją zostawił. Nie był przyzwyczajony do tego, że ktoś mówi mu, co ma robić, postanowił więc dać nauczkę nieznajomemu. Amanda była przerażona, bezgłośnie dawała Charlie'mu do zrozumienia, żeby uciekał. Malkavian nie miał tego w planach. Alex najwidoczniej również. W głowie rozległ się śmiech szaleńca, a ulica utonęła we krwi.

Wszystko wydarzyło się tak szybko. Alfons próbował uderzyć Nocnego z pięści w brzuch, ten jednak był szybszy. Nie zamachnął się nawet, po prostu wykonał proste technicznie uderzenie w twarz. Trafił w usta, które eksplodowały krwią. Zabij.Alfons chyba rozstał się również z jedynką. Złapał się za twarz i nawet nie bronił się przed kolejnymi ciosami w klatkę piersiową, w żołądek, w twarz. Zabij.W końcu McCladen złapał go oburącz za głowę i cisnął nim o ścianę. Zabij.Gdy ten się przewrócił, wskoczył na niego i wysunąwszy kły rozerwał mu gardło. Amanda krzyknęła, ale tylko przez chwilę. Charlie rzucił się i na nią.

Charlie leżał na chodniku, zasłaniając rękoma twarz. Alfons kopał go po całym ciele. Amanda próbowała go odciągnąć, jednak ten ją uderzył z całej siły w twarz, posyłając dziewczynę na ziemię.
- Zaraz się tobą zajmę, dziwko! - krzyknął do niej, wyciągając zza pazuchy nóż sprężynowy. Chciał go McCladenowi w brzuch, ten jednak złapał go za nadgarstek
Odbierz
Wampir wykręcił rękę przeciwnika, ten wypuścił nóż, który upadł na chodnik
Mu
Wolnym łokciem uderzył w nos alfonsa. Usłyszał chrupnięcie, poczuł zapach krwi. Człowiek cofnął się momentalnie. Charlie zerwał się na równe nogi. Twarz miał wykrzywioną w upiornym uśmiechu. Oponent zaczął się wycofywać. Chyba zaczęło do niego docierać, że zadarł z kimś, z kim zadrzeć nie powinien.
Życie
Malkavian rzucił się na alfonsa. Wszedł mu z kolanka w brzuch. Gdy ten się skulił, kopnął go jeszcze w twarz. Człowieczek upadł jak szmaciana lalka. Był dalej przytomny, jednak jego twarz była cała we krwi. Był przerażony, a Charlie to doskonale wyczuł.
Natychmiast!
Alfons szukał ręką noża. Gdy go znalazł, zacisnął na nim palce. Charlie nadepnął mu na dłoń. Usłyszał przy tym chrupnięcie.
- Nie. - odpowiedział Alexowi, odwracając się na pięcie. Ukucnął tuż obok Amandy, podając jej dłoń. Ta ją jednak odtrąciła z płaczem. Zobaczyła bowiem coś w oczach Charlie'go. Coś, czego nigdy nie chciała zobaczyć.
Ciota.
Wampir bez słowa wstał i kontynuował swoją podróż.

~\~*~/~

Spójrz na tego chłopca. Widzisz go? On wie. Patrzy na ciebie cały czas. O, coś mówi do swojej matki. Fajna dupa. Wiesz, co mówi? Że jesteś wampirem. Że jesteś cholernym kainitą. Teraz musisz zabić oboje. Najlepiej zabij wszystkich.
- Nie mogę zabić wszystkich pasażerów.
To pozwól mi to zrobić. Wystarczy powiedzieć tylko jedno słowo: Jamajka. Wtedy nie kiwniesz nawet palcem, a ja załatwię całą robotę. Powiedz to. Jamajka. Powiedz.
- Nie.
Ale coś będziesz musiał zrobić. Wiesz, co się stanie, gdy złamiesz Maskaradę?
- Wiem. Wtedy góra mnie zabije i będę zimny trup. I tym razem już naprawdę.
Dokładnie. Wyciągnij ten swój piękny chromowany rewolwer, który dostałeś od tego pajaca z góry i zastrzel. Zobacz. Jest jest czwórka. Masz sześć pocisków. Jeszcze ci na kierowcę starczy.
- A później sam poprowadzę autobus, tak?
Tak
- I to ja jestem szalony, co?


Charlie dopiero teraz zauważył, że oczy wszystkich są skierowane na niego.
Zostajesz sam, żołnierzu.
- jak zwykle, cholera. Jak zwykle...


~\~*~/~


Aż dziw bierze, że ktoś o takim wyglądzie został wpuszczony do Elizjum. Rozpadające się trampki, dziurawe jeansy i zmięty prochowiec wśród samych garniturów. Ale Malkavian był już tu znany na tyle, że nie miał żadnego problemu z wejściem, chociaż mógł wymienić z dziesięciu Spokrewnionych, którym to może się nie spodobać. Pięknie. Przynajmniej to same wampiry, znane z widzenia. Ale przemowa samego Seneszala rozwiała wszelkie jego wątpliwości. Problemy. A Charlie wiedział, jakie.
Huhuhu, Księciuniowi San Francisco z łapek wypada!
- Zamknij się, bo będziemy mieć problemy.
To może się zgłosisz do pomocy, co? Rycerzyka będziesz, kurwa, zgrywać?
- A żebyś, kurwa, wiedział. Żebyś, kurwa, wiedział.
- to mówiąc, to, opuścił miejsce i razem z dwoma innymi Nocnymi ruszył w stronę stolika.
Wracaj tu, kretynie! - Charlie jednak nie wrócił.
- Dobry wieczór, ja w sprawie pomocy. - powiedział tylko, nie utrzymując z nikim kontaktu wzrokowego. Starał się też nikogo nie dotykać
- Charlie McCladen, do usług. - dodał po dłuższej chwili.
 
__________________
Maturzysto! Podczas gdy Ty czytasz podpis jakiegoś grafomana, matura zbliża się wielkimi krokami. Gratuluję priorytetów. :D
Lechun jest offline  
Stary 11-04-2012, 03:08   #5
 
Sarameda's Avatar
 
Reputacja: 1 Sarameda nie jest za bardzo znanySarameda nie jest za bardzo znanySarameda nie jest za bardzo znanySarameda nie jest za bardzo znanySarameda nie jest za bardzo znany
Seneszal i Arianna de Fayet popijali wino, kiedy to rozmowę przerwał im młody Ventrue, nowo, co przybyły do miasta. Tak, tak. Wieści w Elizjum zawsze szybko się rozchodziły. Harpia de Fayet wszystko wiedziała, oczywiście jej dwoje pomocników także. Cóżby to było za miejsce, jakby nikt nikogo i nic nie wiedział. W końcu Elizjum było swoistego rodzaju bankiem informacji. Każdy, kto kogoś szukał, wystarczy, że jakiejś obecnej harpii się spytał i od razu dostawał odpowiedź. Seneszal Adrian spojrzał uważnie na Francisa i wstał, coby się przywitać.
-Witaj, drogi Francis.- skinął głową i gestem zaprosił młode Dziecko Nocy, aby się przysiadło.-Nie wiem, czy ktoś tak młody jak ty, w dodatku poznający miasto nadawałby się do takiego zadania. Poza tym, Książę Raphael ma inne zadanie dla ciebie, drogi chłopcze.
-Witam.-Arianna skinęła lekko głową, także wstała, po czym zasiadła wygodnie, dodatkowo poprawiła swój kok brązowych włosów.-Adrianie, przestałbyś. Chłopak chce się wykazać, a ty od razu go odstraszasz. Nic dziwnego, że inny wolą rozmawiać ze mną i robić sobie ze mnie, przysłowiowy przekaźnik informacji dla ciebie, skoroś taki niemiły.- pode śmiała się złośliwie, bo to była jedna z jej ulubionych zabaw, kokietowanie Seneszalowi
-Muszę taki być, ponieważ, nikt by się mnie nie bał, rozumiesz?- wyprostował się jeszcze bardziej, poprawiając krawat, skierował swój wzrok na Francisa-Wiesz, tak powiem ci na marginesie, że nie lubię lizusostwa, ale my to już mamy we krwi, nieprawdaż, młody Ventrue?
Seneszal zlustrował dokładnie Francisa, a kiedy ujrzał znajomą gębę uśmiechnął się.
-Jak zwykle strzelasz w sedno sprawy.- Seneszal podał rękę Malcolmowi--Trochę czasu cie tu nie było. Myślałem, że opuściłeś nasze pięknie miasto.-Seneszal upił łyk wina-Panowie, nie stójcie tak, zapraszam, jest dużo miejsca.-wskazał kolejny raz na wolne miejsca-Nie lubię, kiedy to moi rozmówcy stoją, a nie siedzą. Malcolmie, jak zapewne wiesz, Francis jest tutaj nowy. Od niedawna zapuścił korzenie, Książę Raphael cię szukał w związku z tym. Jesteś starszym wampirem z doświadczeniem, poprosił, abyś wziął młodego pod swoje pazury nocy. Wiesz, Książę woli, abyś na razie nie wtrącał się w te całe sprawy. Zdajesz sobie sprawę, dlaczego?
-To ja, panów zostawiam i życzę miłej rozmowy.-Arianna wstała i pożegnała się, poza tym musiała zająć się Elizjum, samo się przecież nie upilnuje.
Odchodząc od stolika, natknęła się na Charliego.
-Jakże miła niespodzianka, że po takiej długiej nieobecności, raczyłeś zaszczycić swoja obecnością mój lokal.- odparła mierząc go wzrokiem-Tylko żadnych wygłupów, jak to było ostatnio, zrozumiano?- pochyliła się nad nim i szepnęła mu słodkim acz złośliwym tonem-Inaczej znowu przykołuję do łóżka i zrobię…- dodała tak, że tylko on mógł to słyszeć, poczym puściła mu oczko i odeszła.
-Witaj, Charlie.-Seneszal i jego zaprosił gestem, aby usiadł i dołączył się do rozmowy.-Charlie, spójrz na nas. Jesteś w śród swoich. Nie musisz uciekać wzrokiem, to niegrzeczne.- Seneszal podniósł rękę i zamówił o harpii Arien, pomocnicy Arianny, trzy kieliszki wina-Rozmowa bez wina, to nie rozmowa, panowie. Nie chcę was obrażać, ale liczyłem, że zgłoszą się dużo silniejsze wampiry. To całe zamieszanie, jakie odbywa się ostatnio, nie jest dla byle, jakich wampirów. Poza tym, podejrzewamy, że to Sabat za tym stoi.- upił kolejny łyk- Dla was, moje Dzieci Nocy, to mam inne zadanie. Będziecie, na początku, nadawać się do tego idealnie.- Seneszal zaśmiał się-Ponieważ wróciła córka Księcia, potrzebujemy ochroniarzy dla niej i jej brata. Zamieszkacie na pewien czas w rezydencji Księcia, będziecie mieć ją w większej części do dyspozycji. Książę Raphael kazał przekazać, że, jak to zaraz powiecie, niańczenie jego dzieci, to bardzo ważne zadanie. W przyszłości młody ma zastąpić ojca, zaś córka, ma okazjonalnie, jak matka pomagać bratu, ewentualnie, zdobyć kolejne miasto.-Seneszal mówił to ze stoickim spokojem, ale w głębi, gdzieś w środku, wiedział, że pilnowanie tego rozbójnika Jasona, będzie nie lada wyzwaniem dla nich.
To „małe” zawsze uwielbia ładować się w kłopoty oraz dokuczać Szeryfowi, ale może dzięki niańkom, zacznie zachowywać się normalnie i jak na przyszłego Księcia przystało interesować się sprawami miasta.-Książę Raphael, oczywiście wynagrodzi was sowicie, za opiekę nad jego pociechami. Więc jak będzie, panowie?-Adrian wodził wzrokiem po trójce mężczyzn, którzy byli jego rozmówcami.
 
__________________
In vitae non oportet quod semper sit ratione ducitur, sed duci debere cor czyli W życiu nie zawsze trzeba kierować się rozumem, lecz trzeba kierować się sercem
Sarameda jest offline  
Stary 13-04-2012, 01:28   #6
 
piotrek.ghost's Avatar
 
Reputacja: 1 piotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie coś
Było już grubo po zachodzie słońca gdy William wciąż zamknięty w swojej pracowni malował portret Laury, kobiety, która wiedziała że jest on wampirem jednakże z uwagi na romantyczną dusze i obawę przed zamknięciem w zakładzie psychiatrycznym nikomu nie wspominała o niezwykłości swojego ukochanego. Duży wpływ na milczenie Laury miał pewnie też ogromny urok osobisty i to coś co podpowiadało jej że zdradzenie sekretu Theodora miało by opłakane skutki.
Skupienie Williama przerwało pukanie do drzwi, był to jego lokaj, przyjaciel i przewodnik Alfred. William nie miał pojęcia jakie jest jego prawdziwe imię, “dostał” go od ojca niedługo po stworzeniu po to aby Alfred wprowadził go w tajniki świata nocy.

-List od Pańskiego ojca, poseł powiedział że to pilne.
-On chyba nigdy nie pokona starych średniowiecznych nawyków i nie zacznie używać telefonów, no ale trudno listy mają w sobie trochę magii, trochę romantyzmu. Nieprawdaż Lauro?
William wcale nie oczekiwał odpowiedzi i Laura bardzo dobrze o tym wiedziała, często zdarzało mu się rozmarzyć i mówić do siebie.-Ale no już dosyć marzycielstwa, pokaż mi ten list mój drogi Alfredzie.

Alfred wręczył mu zapieczętowaną kopertę, na której William dostrzegł pieczęć swojego ojca, którą szybko zerwał i wyjął pięknie wykaligrafowany list na delikatnym papierze.


Drogi Williamie,

mam nadzieję, że apartament który ode mnie dostałeś jest wygodny i dobrze ci sie w nim mieszka. Ufam również że Alfred dobrze się tobą zajmuje i dba żeby w twoim nocnym życiu nic ci nie przeszkadzało i niczego ci nie brakowało. Mam nadzieję że w najbliższym czasie mnie odwiedzisz. Ale koniec już roztkliwiania się, na to będzie jeszcze czas przy kieliszku wina drogi synu. Wysłałem do ciebie ten list nie bez powodu. Słyszałem że Jego Ekscelencja Książe potrzebuje wampirów do pomocy w jakiejś sprawie związanej z miastem. Seneszel organizuje spotkanie w tej sprawie w Elizjum, dzisiaj o godzinie 12:00 zgłoś się do niego jeżeli chcesz się dowiedzieć szczegółów.

Łącze swoje szczere pozdrowienia dla Ciebie i Laury, wiedz że cały czas rozmawiam z Jego Ekscelencją Księciem na jej temat.

William spojrzał na zegarek a list wrzucił do rozpalonego kominka.
-Jest 11:45, Alfredzie przygotuj szybko samochód przebiorę się tylko i zaraz zejdę na dół, a ojcu muszę powiedzieć żeby zwolnił posłańca który niósł ten list! Nienawidzę się spóźniać. Droga Lauro, przepraszam cię najmocniej ale niestety muszę szybko udać się do Wilczego Kła na zebranie w jakiejś ważnej sprawie, swoją drogą co to za okropna nazwa, kto ją wymyślił, no ale trudno ubolewam, ale nie mogę cie zabrać ze sobą moja droga, dzisiaj impreza zamknięta, jeśli wiesz co mam na myśli.

William wyglądał przez okno swojego Rolls Royce'a, brzydziło go trochę to miasto, bardziej podobał mu się Londyn, tam nie było tyle brudu, biedaków, narkomanów, pijaków i innego typu degradacji człowieka. Londyn był też bardziej tajemniczy i romantyczny, ale William nie miał już czasu aby o tym powspominać bo właśnie zajechali na parking pod lokalem panny de Fayet. Była 12:15 William nienawidził się spóźniać. Szybko wysiadł z samochodu i polecił Alfredowi oczekiwanie na parkingu. Poprawił swój frak i cylinder i ruszył w stronę wejścia. W środku ujrzał tak jak się spodziewał wyłącznie spokrewnionych, część z nich brzydziła go, szczególnie Brujah i Gangrele którzy nie mieli za grosz klasy. Zauważył większa grupę skupioną wokół jednego ze stołów. Wśród piątki wampirów rozpoznał Madame de Fayet i Seneszela. Ruszył w tamtym kierunku, dojrzał jeszcze dwóch młodych wampirów w dobrze skrojonych garniturach, Ventrue zapewne, pomyślałł oraz jednego wampira który wyglądał jak kloszard, spojrzał z odrazą na tego przybłędę, który był pewnie Gangrelem, Brujah ewentualnie Malkavianinem i podszedł się przywitać.

-Moje uszanowanie najdroższa pani rzekł do de Fayet lekko muskając jej dłoń ustami
-Wszelkie wyrazy szacunku Skłonił się do seneszela
-Witam także panów powiedział, a pozdrowienie zaznaczył lekkim skinieniem glowy i uniesieniem cylindra.
-Mam nadzieję drogi Seneszelu że moje delikatne spóźnienie, które było spowodowane brakiem kompetencji jednego z wysłanników mojego ojca, pozwoli mi dołączyć do spotkania. Ojciec poinformował mnie że Jego Ekscelencja Książe poszukuje pomocników w sprawach związanych z miastem. Mam nadzieję że przyjmiesz jeszcze moją kandydaturę.
 

Ostatnio edytowane przez piotrek.ghost : 13-04-2012 o 01:29. Powód: poprawa kodowania
piotrek.ghost jest offline  
Stary 18-04-2012, 19:23   #7
Cai
 
Cai's Avatar
 
Reputacja: 1 Cai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputację
Malcolm odprowadził wzrokiem płynącą między stolikami, pełną gracji Arianne. Arienne wymieniającą wymowne spojrzenia z bywalcami Elizjum. Arienne o obliczu skrytym za jedną z tysiąca masek. Arienne o urodzie tak pięknej, jak zgniłe było jej wnętrze. Zmysłowe usta, wykrzywione w fałszywym uśmiechu, irytowały Haywortha. Z przyjemnością zmazał by go z twarzy de Fayet. Zastanawiał się tylko, jak mocny musiałby zadać wampirzycy ból, aby jej wytresowane do granic mięśnie mimiczne dały temu wyraz.

- Witaj, William’ie. – Odpowiedział na pozdrowienie. – A ja myślałem, że to mi grozi kara za łamanie Maskarady swoim staroświeckim strojem. – Poprawił ułożenie fedory. – Dobrze jednak, że się zjawiłeś.

Francis stał przy prawicy Kainity, szykowny, dumny i nadęty jak paw, zupełne przeciwieństwo Charliego. Malkavian przypominał zagubionego wróbla. Wrażenie pogłębiały rozbiegane oczy, zatrzymujące się wszędzie tam, gdzie nie groził im kontakt ze ślepiami otaczających go sępów. Ventrue niechcący zajrzał w szalone źrenice Świra, a wtedy jego umysł spowił dym. Dym papierosa, który znikąd pojawił się w przyozdobionej sygnetem dłoni. Rozejrzał się panicznie, ale wystrój już w niczym nie przypominał Wilczego Kła. Zgasłe kolory ograniczały spektrum do wszelkich odcieni czerni i bieli. Znajdował się w klubie sprzed wielu lat, z innego życia. Berliński Phantom. Szare obłoki uleciały ukazując rozmyte kontury. Ktoś go potrącił, ktoś śmiał się w oddali, ale to nie miało znaczenia. Widział tylko tren sukni, który ciągnął się za nią, gdy schodziła wolno po szerokich, marmurowych schodach. Jej jasne, kunsztownie upięte włosy, w takt stuknięć obcasów o kamień, falowały na tle portalu okalającego wyjściowe wrota. Rytmiczny akompaniament wprawiał serce Kainity w drżenie. Rodził strach, że widzi ją po raz ostatni. Za drzwiami czaiła się śmierć. Wyciągnął rękę ruszając biegiem wzdłuż balustrady, lecz sen rozwiał się nagle, a Malcolm, brutalnie przywrócony rzeczywistości, postąpił do przodu zahaczając o blat stołu, wytrącając z równowagi stojące na nim kieliszki. Drobinki krwawego potu zrosiły jego czoło, a on bledszy niż zwykle osunął się na krzesło.

- Przepraszam. – Powiedział starając się trzymać fason, ukryć, że dawno zakopane wspomnienia próbują wyrywać się ze swoich grobów. Na przyszłość zapamiętał sobie również, że lepiej unikać obecności tego, który podał im łopatę. Położył łokcie na stole i opierając podbródek o splecione palce spróbował skoncentrować uwagę na słowach Seneszala. Każde z nich budziło w nim jednak coraz większe zdumienie, nie dając najmniejszej pewności, czy aby na pewno do końca się obudził. „Zaraz, zaraz. O co tu chodzi, przecież my nie uznajemy takiego tworu jak linia dynastyczna. Rządzi najsilniejszy, tak było od zawsze.” Myśli kołatały mu się w głowie.

- Nie rozumiem. – Zaczął niepewnie, gdy spoczęło na nim spojrzenie Krovickiego - Przecież, to tobie, jako Seneszalowi, należy się pozycja Księcia, gdyby Rafael abdykował lub, co gorsza, coś mu się przytrafiło. – Zdziwienie wykrzywiło usta Malcolma w kształt odwróconej podkowy. - Dlaczego miałbyś uznawać pierwszeństwo potomka Rafaela? Co tu się dzieje Adrianie? Planujesz opuścić miasto?

Szeregi wariantów maszerowały przez głowę Spokrewnionego. Był przekonany, że w San Francisco wybuchnie wojna, jeśli potomek de Viriona spróbuje sięgnąć po władzę. Joan nigdy nie uzna jego zwierzchnictwa, podobnie jak reszta Starszych. Kto wie co zrobi Tatiana. Ambitne suki, a on miał niby stać na ich drodze, zasłaniając Jasona własną piersią. Może i dzieciak miał silną krew, ale za to za grosz predyspozycji i poważania w Rodzinie. Więc, jeśli Seneszal mówił o przyszłości, chciał wierzyć, że miał na myśli bardzo odległą przyszłość. Póki co, to Rafael był Księciem i ze strony Starszych nie powinno grozić młodemu żadne niebezpieczeństwo. Nie wliczając w to Ojca Haywortha. Ten mógł posunąć się bardzo daleko, być może nawet do zabicia dzieciaka, jeśli tym sposobem udałoby mu się pogrążyć własnego syna. Pod warunkiem, że zrobiłby to, nie zostawiając żadnych śladów. Malcolm był gotowy podjąć rękawicę, tym bardziej, że propozycja zamieszkania w dobrze chronionej rezydencji, w czasach, gdy w mieście panoszył się Sabat, była czymś godnym rozważenia.

- Zaiste, to zadanie na nasze możliwości. – Rzucił zdaniem nie będącym, ani zgodą, ani odmową. – Mogę znaleźć i wyposażyć najlepszych ochroniarzy, jakich nosi ta ziemia. Lojalnych, wyszkolonych, gotowych oddać życie za Jasona. - „Cóż za marnotrawstwo”. Dodał w duchu. - Chociażby, nie szukając daleko, pośród porzuconych i zapomnianych przez Stany weteranów wojennych, byłych pracowników Secret Service, innych agentur. Nie miałeś chyba na myśli, Seneszalu, że osobiście będę się uganiał za dzieciakiem, prawda? – Wyraził coś na kształt oburzenia tak absurdalnym pomysłem. - Na pewno nie, my przecież nie działamy w ten sposób. Głowę zaprząta mi wiele innych spraw. Doglądanie interesów, pilnowanie podwładnych, to wymaga bieżącej uwagi. Inaczej można wypaść z rynku. No, chyba że sytuacja jest, aż tak poważna, że nawet lojalność ghula jest niewystarczająca i wymaga to osobistego zaangażowania. – Był to jedynie wstęp do próby wyciągnięcia od Adriana dodatkowych informacji. Hayworth nie lubił przyjmować zleceń zupełnie w ciemno. - Więc jeśli mamy stanąć w obliczu tak wielkich zagrożeń - Położył nacisk na ostatnie słowa. - Chciałbym wiedzieć, jaki mają one charakter? – Zmierzył swojego rozmówcę znad opuszczonych na czubek nosa okularów.

A niech was. – W końcu nie wytrzymał. - Jak możecie pić to wino. Ilekroć próbowałem starych, sprawdzonych trunków, wszystko zawracało w połowie drogi. Krew, tylko krew się liczy. – Wygłosił z pochmurną miną mrocznego wieszcza. – Skosztowałbym tutejszej, elizejskiej, ale wyrobiłem sobie nawyk korzystania jedynie z własnych zasobów. – Spojrzał ukradkiem na Ariannę. Znając nieżycie, dystans w najmniejszym stopniu nie przeszkadzał jej w przysłuchiwaniu się rozmowie. – Więzy Krwi mój Świrze, nie chcesz chyba spędzić wieczności pod czyimś pantoflem, nawet jeśli byłby on równie ładny i gustownie dobrany do kreacji, jak u naszej gospodyni. - Pozwolił sobie na przytyk. Podniosła atmosfera Elizjum tego wymagała.
 
Cai jest offline  
Stary 28-04-2012, 23:19   #8
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
- Wiesz, tak powiem ci na marginesie, że nie lubię lizusostwa, ale my to już mamy we krwi, nieprawdaż, młody Ventrue?
Francis uważał odpowiedź na to pytanie za zbędną. Wymusił na swych ustach, by wygięły się w lekki, przyjazny uśmiech, który jednak ominął oczy Kainity. Straciwszy zainteresowanie słowami wypływającymi z ust Seneszala, spojrzał na nowo przybyłych. Jeden z nich był Ventrue, co do tego nie miał wątpliwości. Drugi natomiast... Cóż, Włoch nauczył się panować nad swoimi emocjami wiele lat temu, jednak nawet mimo tego, przez jego twarz przemknął cień obrzydzenia. Zniknął tak szybko, jak się pojawił. Zająwszy jedno z wolnych krzeseł, sięgnął ręką po kieliszek z winem i uniósł go do ust. Nienawidził alkoholu wszelkiej maści, lubiąc mieć czyste myśli w każdej chwili, jednak jego dziewiętnastowieczne wychowanie wzięło górę. Zmoczył usta trunkiem i odstawił naczynie, wpatrując się w Seneszala, który obecnie wyjaśniał charakter ich pracy. Nie okazał tego, jednak miał ochotę wstać i wyjść w chwili, gdy usłyszał słowo „ochroniarze”. Francis był ostatnią osobą, która byłaby odpowiednia do bycia jednym. Jego walki nie opierały się na sile mięśni, lecz słów, powiązań i pieniędzy. Był Ventrue, do cholery! Nie odezwał się jednak ani słowem, cicho bębniąc palcami o blat stołu, uważnie słuchając wszystkich obecnych. Gdy przybył William, odpowiedział na jego powitanie jedynie skinieniem głowy, odwracając się w stronę Seneszala. Nie odzywał się, chłonął każde słowo które padło. Nawet kiedy Malcolm osunął się na krzesło, wyraźnie bledszy, nie skwitował tego niczym więcej aniżeli uniesieniem brwi. Sytuacja stawała się coraz ciekawsza z każdym kolejnym słowem i zdaniem. Primogenitura, Francis zaśmiał się kpiąco w duchu. Ustrój równie bezużyteczny jak demokracja. Nie istniała jedna właściwa droga, którą można by użyć do wytypowania właściwego przywódcy. Każda miała jakieś wady i każda niosła ze sobą ryzyko, że kolejna osoba, pociągająca za sznurki, będzie jeszcze gorsza od poprzedniej. Włoch nigdy nie lubił bycia w centrum uwagi, toteż nigdy nawet nie myślał o sprawowaniu władzy. Był typem, który wolał pozostać w cieniu, używając swej misternie utkanej sieci powiązań do manipulowania ważnymi personami bez ich wiedzy. Szara eminencja. Władza zza tronu. TO był żywioł Mediolańskiego Kainity.
 
Aro jest offline  
Stary 16-05-2012, 10:56   #9
Cai
 
Cai's Avatar
 
Reputacja: 1 Cai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputacjęCai ma wspaniałą reputację
~*~ Seneszal ~*~

Panowie, panowie. Nie zamierzam opuszczać miasta, ani zajmować miejsca Księcia. – Upił łyk wina, patrząc na rozmówców. – Proponowałbym, skoro mamy przejść do konkretów, zmienić miejsce pobytu. Jak wiecie, nie każdy tutaj akceptuje stanowisko Księcia Raphaela, zatem nie jeden, mógłby wykorzystać to, co zamierzam wam powiedzieć.

Seneszal wstał i przywołał harpię. Zapłacił za trunek i skierował się w stronę wyjścia.

Musicie pamiętać... – Zaczął pokazując palcem na każdego z nich. – Zadanie, które was czeka, jest rangi wagi państwowej, dosłownie. – Rozszerzył oczy, a błysk, jaki się w nich pojawił sugerował, że chyba wkopali się w coś ciekawego, ale i niebezpiecznego. – Jeśli zawalicie to zadanie to nie dość, że ostatnie co zobaczycie, to słońce na pustyni, to jeszcze uprzednio Książe Was potraktuje takimi torturami, że... – Jego uśmiech mówił sam za siebie, przyciągał wzrok, toteż kilku gapiów, przyglądało się mu z zainteresowaniem.

~*~ Francis Italius ~*~

Francis uniósł brwi, kiedy usłyszał groźbę z ust ich pracodawcy i skrzyżował ręce na piersiach. Czuł na sobie wzrok Jean'a, siedzącego nadal w aucie kilkanaście kroków z tyłu. Jego myśli pobiegły do owej jednej nocy w Montrealu, w '88. Opuszczali miasto w pośpiechu, zostawiając większość swego dobytku za sobą. Kainita nie miał wątpliwości, że gdyby został w mieście do świtu, skończyłby z drewnianym kołkiem w sercu. Nie ma potrzeby mówić, iż takowy scenariusz nie przypadł mu do gustu. Wiedział lepiej, że Księciu nie należało podpadać. Praca, której tak chętnie się teraz podjął, niosła ze sobą takowe ryzyko. Mógł odmówić. Wystarczyłoby kilka prostych słów, obrót na pięcie i kilkanaście kroków. Znalazłby się z powrotem w aucie, a później w swym apartamencie. Postanowił jednak zostać. Czy będzie to decyzja, której będzie żałować? Kto wie. Czas pokaże.

Z całym szacunkiem, drogi Seneszalu... – Odezwał się powoli, ostrożnie dobierając słowa. – ...aczkolwiek ochronę czyjegokolwiek potomstwa, nawet naszego drogiego Księcia, ciężko nazwać sprawą wagi państwowej. Chłopak jest Mu bez wątpienia niezwykle bliski sercu, lecz miasto bez niego przeżyje. Państwo tym bardziej. – Oczy Francisa spotkały się z oczami Seneszala. – Zarówno Ty, jak i Książę oczekujecie od nas pomocy. Oferując co w zamian? Groźby i pracę, która ma drugie dno. Mamy narażać się, nie wiedząc nawet z czym przyjdzie nam się zmierzyć? Osobiście oczekiwałbym chwili szczerości. Czego, tak naprawdę, Książę od nas oczekuje? Gdyby chciał ochrony swego potomka, wynająłby najlepszych ochroniarzy w kraju. Ma niezbędne do tego środki. Co więc skłoniło go do poszukiwania pomocy od czterech Kainitów, których ledwo zna? Czyżby stracił zaufanie do swych przyjaciół, niewątpliwie mu oddanych?

Kiedy Francis zadawał ostatnie pytanie, w jego głos wkradła się lekka nutka jadu, a i w oczach zatańczyła iskierka drwiny. Uśmiechnął się, oczekując na odpowiedź.

~*~ Malcolm Hayworth ~*~

Malcolm na dźwięk słowa tortury odchylił się i zatrząsł ze śmiechu.

A ja miałem was za swoich przyjaciół. – Powiedział z przesadnie udawanym wyrzutem. – Znamy się od dobrych dwudziestu lat, a wy mnie na męki chcecie? – Zdjął okulary, pogrążając się w nieskrępowanej wesołości. Odszukał chusteczkę zagubioną w odmętach kieszeni marynarki. Przetarł załzawione oczy. – Może chociaż wieczne wygnanie? Nie?

Spojrzał na pozostałych członków Rodziny. Francis był wyraźnie dotknięty. Zresztą, po takiej zachęcie on sam rozważał, czy nie wyciągnąć jak najwięcej informacji, tylko po to , aby zanieść je do małej, miejskiej, opozycyjnej loży.

Wybaczmy naszemu hierarchowi, ostatni kurs zarządzania musiał odbyć w średniowieczu. – Wstał, gwałtownie odsuwając krzesło. Momentalnie spoważniał. – Ventrue nie wiedzą co to porażka i tylko dlatego nie wezmę tych gróźb za obrazę. – Wycedził przez zaciśnięte zęby. Odszedł kilka kroków od stołu. – Prowadź Seneszalu. – Jego ton złagodniał. – Porozmawiajmy na poważnie w miejscu uboższym w liczbę ciekawskich uszu.

Nie pytał już, dlaczego Krovicki okupuje urząd Seneszala, nie mając zamiaru zająć pozycji Księcia, nawet, gdy nadejdzie jego czas. „Zwykły figurant? Być może, marionetki też chodzą po ziemi, a raczej unoszą się nad nią, wisząc na długich, cienkich sznurkach”. Wyjaśnił to sobie w najprostszy z możliwych sposobów.

~*~ Seneszal ~*~

Obrażanie Księcia w Elizjum to był naprawdę kiepski pomysł. Seneszal wycofał się do tyłu.

Jeśli obrażacie Księcia, to liczcie się z konsekwencjami. – Pstryknął palcami, a z samochodu wysiadło czterech rosłych wampirów. – Drodzy panowie, nie będę tolerować takiego zachowania. – Pokazał na swoją szramę po prawej stronie twarzy. – Książę Raphael nie na darmo jest tym, kim jest. – Jego ton nagle stał się oschły i chłodny. – Zapraszam panów na małą wycieczkę.

Rosłe wampiry stanęły tak, że mężczyźni nie mieli jak uciec, jeśli by próbowali.

Mam nadzieję, że dzisiejsza lekcja, będzie dla was nauczką. – Wodził wzrokiem po rozmówcach, a następnie po okolicy. – Nie próbujcie sztuczek. – Wredny, bardzo wredny uśmiech, a przy tym pokazał kły. – Wiecie, Obserwatorzy śledzą każdy wasz ruch. Właśnie dostaliście pierwsze ostrzeżenie. Włazić do samochodu, psy i to raz, chyba, że mam wam pomóc wsadzić dupska do środka. – Wampiry ochroniarze od razu złapali rozmówców Seneszala za chabety i wepchali siłą do samochodu, a kiedy Adrian się znalazł w środku, wóz odjechał.

Mam nadzieję, że spodoba się wam wycieczka i zabawy, jakie dla Was przygotowałem, wprawdzie na szybkiego, ale cóż. – Wodził wzrokiem po mężczyznach. – Może by tak odciąć wam języki, żebyś za bardzo nimi nie mielili, jak młynkiem do kawy? – Pokiwał głową na nie. – Nie... lepiej poodcinać powoli każdemu członki, zamknąć z dala od żarcia i patrzeć jak się nawzajem próbujecie zdemonizować żeby przetrwać? – Pokiwał znowu głową. – Lepsze będzie jedno i drugie i jeszcze poprzebijać was kołkami, zostawić tak na kilka dni. Może to, nauczy was szacunku. – Zmrużył oczy i zawołał do kierowcy. – Daj znać, niech sprowadzą Egzekutora, zobaczymy, jaką karę im wymierzy za obrażanie naszego Księcia. Szkoda będzie odcinać wam łby. – Ujął Francisa za podbródek, w dość mocnym uścisku. – Ventrue, powinni chyba znać się na etykiecie i wiedzieć, kiedy zamknąć mordę, jak widać, ciebie tego nie nauczono. – Puścił młodego kłarza.

Wyjechali poza teren miasta i wjechali do jakiś, osłoniętych murem ruin. Zatrzymali się przed bramą, która otworzyła się. Przejechali przez nią, a tuż za nią kolejny, wysoki mur, ale z drutem kolczastym na szczycie. Wszędzie stały uzbrojone wampiry. Seneszal pstryknął palcami i mężczyźni zostali wyrzuceni z auta i przejęci przez uzbrojonych, po czym wepchani na drugą stronę drugiego muru, przez wielką bramę, która, jak tylko Dzieci Nocy się za nią znalazły, od razu została zamknięta. Na górze muru było miejsce do patrolowania terenu. Seneszal wszedł na mur i pomachał mężczyznom.

Panowie, mam nadzieję, że to nauczy was pokory i szacunku! – Były to typowe ruiny, ale wszędzie było pełno ludzkich kości i strasznie śmierdziało zgnilizną. – Zobaczymy, jak współpracujecie. Musicie przetrwać tutaj cały tydzień. – Pokazał palcem na żołnierzy. – Będą was obserwować, więc żadnych sztuczek. Raz, co drugi dzień dostaniecie dwie żywe osoby. Nie martwcie się, jest tu pełno zwierząt, jak choćby szczury. – Bezczelny śmiech. – Przyjadę za tydzień. Sprzęt? Nie, nie dostaniecie. Życzę miłej zabawy! – Oddalił się z murów. Wsiadając do samochodu kiwnął głową do pracujących tu wampirów. – Utrudnijcie im przeżycie, jak najdłużej się da i jak najbezczelniej. – Wsiadł do auta.

Szefie, powiedziałeś im o Ambresie?

Seneszal przystawił rękę do ust. – Ups... zapomniałem... ale cóż.. zabić go nie zabiją, bo nie mają z nim szans... poza tym, Książe nie pozwoli, w końcu to jego żywe trofeum. Jedź już. Egzekutor czeka, poza tym musimy do niego jechać, wiesz, że on także czasem lubi popatrzeć na takie głupiutkie dzieciątka.

Szofer kiwnął głowa i tyle było ich widać. Ruiny, jak już mężczyźni zauważyli, były jakimś przygotowanym terenem, wystylizowanym na ruiny. Ktoś musiał się bardzo postarać, aby taki kawał dobrej roboty zrobić. Nigdzie wprawdzie nie było widać miejsc, w których mogliby się skryć przed promieniami słońca, ale cały teren przypominał spore miasto, a oni byli na jego jednym z nich. Szczury w istocie popieprzały po ulicach, a widząc stojących po prostu uciekały. Czasem jakieś ptaki przyleciały, ale głównie kruki, po to żeby zjeść resztki rozszarpanych ciał. Do świtu, zostało ledwo pięć godzin, więc wampiry, póki co mają czas, aby obmyślić jak przetrwać i mają dwie możliwości zacząć współpracować albo radzić sobie w pojedynkę. Co wybiorą mielące językiem Dzieci Nocy?

~*~ Malcolm Hayworth ~*~

Doprawdy, niezwykły to sposób na szukanie sprzymierzeńców. – Malcolm wzruszył ramionami. – A nauczka ma stłumić w nas chęci poszukiwania odpowiedzi na ważne pytania? – Pokiwał z niedowierzaniem głową. – Adrianie, miałem cię za osobę rozsądną, potrafiącą zjednać sobie Kainitów samym autorytetem, nie poprzez terror, nie w taki sposób! – Prychnął z pogardą. Wygładził klapy, poprawił ułożenie marynarki i stał z podniesionym czołem, gdy otaczali go ludzie Księcia. – Możecie być następni! – Skierował rękę w stronę wampirów z Elizjum. – To miasto zasługuje na swój los. – Tej nocy de Virion zyskał kolejnego śmiertelnego wroga. „Jeśli tylko wyjdę z tego cało… jeśli wyjdę z tego cało, poświęcę całe wieki, aby dokonać zemsty. Niech najgłębsze z piekieł będą mi świadkiem!”. Ventrue złożył ponurą przysięgę.

Droga mijała szybko. Seneszal głosił monolog o miałkiej treści naiwnie przekonany, że ktoś go słucha. Co dziwne, nawet nie pokuszono się o zasłonięcie oczu pojmanym Kainitom. Hayworth oddał się więc w najlepsze obserwacji widoków zza okna. Patrząc na drogowskazy, wskaźnik prędkości i tarczę zegarka odmierzał przebyty dystans. Z kierunkiem nie miał problemu, w końcu jechali po oznaczonych drogach, a te miały już dawno ustalony przebieg. Mapę San Francisco, z najdrobniejszymi szczegółami, wyrył sobie w pamięci, gdy tylko wprowadził się do miasta. Teraz, odtwarzając w głowie zapamiętane plany, nanosił na nie swoją obecną lokalizację.

Gdy tylko dotarli na miejsce zarejestrował szczegóły, które wydały mu się istotne. Wysokość muru, liczbę, uzbrojenie i rozkład strażników. Miejsca, w których musieli spędzać dnie i gdzie przechowywali krew. Tak duża liczba ssaków wymagała sporego zaopatrzenia. Szukał wśród nich znajomych twarzy. Wiedział, że wampiry nie są bezwolnymi kukłami, i że są dużo lepsze sposoby na spędzanie nieżycia, niż pilnowanie pustych ruin na rozkaz Księcia z rodu Świrów, który jeszcze, jakimś cudem, utrzymywał się przy władzy. To mogło mu pomóc.

Hej! Krovicki! – Krzyknął do stojącego na murze Seneszala, pozwalając sobie na mały, przyjemny odwet. – Skąd masz tak wyszukane nazwisko?! W śmiertelnym życiu byłeś pastuchem? – Wyciągnął przed siebie rękę i wyprostował środkowy palec, wykrzywiając usta w złośliwym grymasie.

~*~ Francis Italius ~*~

Jeśli obrażacie Księcia, to liczcie się z konsekwencjami.
Francis uniósł brwi w wyrazie zdziwienia i otworzył usta, by odpowiedzieć Seneszalowi, który jak na razie był jedynym osobnikiem w tej rozmowie obrażonym. Włoch jednak zamilkł na widok rosłych wampirów, którzy wysiedli z jednego z nielicznych w okolicy aut. Co tu się dzieje? Rozejrzał się wokół, szukając jakiejkolwiek drogi ucieczki. Nadaremno. Nawet jeśli udałoby mu się przemknąć pomiędzy osiłkami, musiałby wyminąć Seneszala, co samo w sobie było zaproszeniem do kołka w sercu. Zamiast tego, Francis zwyczajnie tkwił w miejscu, wyprostowany i spokojny niczym skała pośrodku sztormu. Czuł powoli narastający gorąc w swym ciele, stanowiący preludium do furii, tak dobrze znanej Kainitom żądnym zemsty. Jedynymi rzeczami, które zdradzały jego wściekłość były dłonie zaciśnięte w pięści i jego oczy wbite w Adriana, w których mimowolnie tańczył szmaragdowy ogień. Należał do bardziej opanowanych osób, jednak Seneszal budził w nim jego gorszą połowę. Francis był jednak Ventrue, a to zobowiązywało go do zachowania klasy, nawet w sytuacji takiej jak ta. Gdy jeden z ochroniarzy wyciągnął rękę, by chwycić go i wrzucić do samochodu, wywinął mu się zręcznie i wolnym krokiem podszedł do otwartych drzwi maszyny. Wszedł do środka i usiadł, przed sobą mając Krovickiego, którego słowa tkwiły w myślach włoskiego Kainity, jakby były tam wypalone. Gdy jego ręka zacisnęła się na szczęce Francisa, ten momentalnie zaczął żałować, że pozostawił misternie rzeźbiony kołek w schowku swego pojazdu. Niczego w tej chwili nie pragnął bardziej, niż wbicia drewna w serce Toreadora. Wtedy też wściekłość ustąpiła, a na jej miejsce zjawił się strach, kiedy myśli Włocha ze schowka przeskoczyły na chłopaka za kierownicą. Jean. Nie myśląc, obrócił się nieco zbyt szybko za siebie, by niemalże odetchnąć z ulgą, widząc oddalające się światła jego samochodu. Opanował się jednak, kryjąc swą twarz za kamienną maską. Myśl, że Francuz był bezpieczny dodała mu otuchy.

Dźwięk zamykanej za nimi bramy odbił się echem pośród owych ruin, w których się znajdowali. Usta Francisa wygięły się w grymasie, na ich widok i zapach. Zgnilizna. Kości. Szczury. Gdyby był człowiekiem, jego kolacja zapewne znalazłaby się na ziemi, dodając jeszcze jeden smród, do i tak ich bogatej kombinacji. Rozejrzał się po okolicy, szukając jakiegokolwiek schronienia przed słońcem i zaklął, gdy takowego nie znalazł. Pokręcił głową, nie mogąc uwierzyć w to, co się działo. Jak mają tu przeżyć? Ograniczona ilość krwi, zero ochrony przed światłem słonecznym. Równie dobrze mógłby zabić ich w mieście, bez zbędnych ceregieli. I tak granica pomiędzy daniem im nauczki, a jawnym złamaniem jednej z Tradycji była bardzo cienka. Seneszal działał bez wiedzy Księcia, co do tego Francis był pewien. Co było niewiadomym to to, jak de Virion zareaguje na śmierć Kainitów z rąk jednego z członków Primogenu. Jego reakcja była nie do przewidzenia. Był Malkavianem. Jak w pierwszej kolejności został Księciem San Francisco było dla Włocha czymś dziwnym. Niektórych Książąt z rodów Ventrue czy Toreadorów nie raz, i nie dwa można było zakwalifikować do niekompetentnych, lecz doświadczenie Francisa mówiło mu, że nawet oni nie byli w połowie tak niebezpieczni, jak Malkavian. Zaklął po raz kolejny i rzucił jedno, ostatnie spojrzenie na Krovickiego, a powoli gotująca się w nim wściekłość powróciła. Ventrue niemalże słyszał aprobujący pomruk Bestii i zamknął oczy, oddychając głęboko. Uspokoiwszy się, podszedł do Malcolma i uśmiechnął się lekko, widząc gest którym obdarzył Seneszala. Mimo tego, kiedy się odezwał, w jego głosie próżno było szukać wesołości.

Przyjdzie czas na spłatę długu, jeśli przeżyjemy to... – Machnął ręką w stronę ruin. – ...coś. Osobiście uważam, że powinniśmy połączyć siły. Osobno nigdy tego zrobimy. – Co Francis miał na myśli, nie wiadomo. Czy chodziło mu o zemstę, czy przeżycie owej gry, w którą Krovicki ich wrzucił? Zapewne i to, i to. Nie odezwał się jednak więcej, rzucając i Malcolmowi, i pozostałym pytające spojrzenie.
 
Cai jest offline  
Stary 16-05-2012, 19:38   #10
 
piotrek.ghost's Avatar
 
Reputacja: 1 piotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie coś
~*~ William Theodore Evans ~*~

Torreador byl trochę zamyślony w trakcie rozmowy, nie zwracał tak naprawdę uwagi na to o czym mówili inni spokrewnieni, rozglądał się pustym wzrokiem po Elizjum a jego myśli powędrowały do Laury, czy książę zgodzi się na spokrewnienie jego ukochanej? Czy pozwoli żeby sam William był tym, który pomoże przebudzić się jej dla nocy, pamiętał jak przyjemnie było gdy to on był wysuszany przez swojego ojca, zdarzało mu się czasem lekko ją kąsać, ale nigdy za dużo i zawsze raczej w charakterze zabaw łóżkowych niż zabijania głodu...
Z zadumy wyrwał go podniesiony głos seneszela, jak przez mgłę usłyszał pstryknięcie palcami, przytępionymi zmysłami zarejestrował wampiry wysiadające z samochodu.
-Kurwa! - zdążył pomyśleć a ręce krwiopijcy prawie raz tak wielkiego jak sam William złapały go za ręce, które zostały wykręcone do tyłu. Evans chciał zachować godność i stać ciągle wyprostowanym, jednak stawy w barkach tak go zabolały, że zgiął się niemalże w pół. Próbował wyszarpnąć się żeby jednak samemu wsiąść do samochodu, wiedział że głupim pomysłem będzie stawianie oporu Seneszelowi tutaj, wśród połowy wampirów z całego miasta, jednak czując ból szybko porzucił ten pomysł i skupił się raczej na utrzymaniu dobrej miny do złej gry.

Podczas drogi cały czas żałował, że tym razem, nie spóźnił się troche więcej, wtedy cały ten syf ominąłby go, siedziałby sobie spokojnie w swoim apartamencie, dokończyłby portret Laury, a potem poszli by na jakieś przyjemne przyjęcie, na którym raczej nikt nikomu by nie groził, przynajmniej na głos, i nikt jawnie nikogo by nie obrażał, nad ranem spokojnie wróciłby do domu i położył się spać, żeby wieczorem znowu spędzać czas z ukochaną, tak straszne było patrzenie na to jak życie upływa z niej z każdym dniem...
-Właśnie, Laura - myśl zaatakowała go szybko, poczuł się jakby dostał w twarz, a może faktycznie dostał - Mam nadzieję, że Alfred widział całe zajście i ukryje ją gdzieś, że będzie u mnie zanim będą tam oni, jeżeli są w ogóle jacyś “oni” którzy pomyśleli o tym żeby zaszkodzić jego oczku w głowie - Wsadził rękę do kieszeni i wysłał swojemu staremu przyjacielowi krótki sygnał z pagera, nosił go właśnie na takie okazje, w normalnej sytuacji po prostu by zadzwonił. - Mam nadzieje że zawiezie ją do ojca i razem coś wymyślą. - różne myśli kołatały się w jego głowie, a żaden z pomysłów na ukaranie ich, które wymieniał Adrian w ogóle do niego nie docierały. Zdawał sobie tylko sprawę z tego, że znaleźli się w niezłych tarapatach.

Usłyszał skrzypnięcie bramy, samochód wjechał na jakiś dziedziniec, wyprowadzono ich z samochodu. Nocne powietrze bylo przyjemnie chłodne jednak gdy tylko przeszli przez drugą bramę przyjemności natychmiastowo się skończyły. W nozdrza Williama uderzył straszliwy smród, nic dziwnego wszędzie leżały gnijące odpadki ludzkie i nie tylko, po całym terenie biegały szczury i wszelkiej maści robactwo. Teren wyglądał jak miejsce igrzysk w jakimś chorym reality show, “Przeżyj najdłużej jak potrafisz, a my oglądając cie w telewizji będziemy rechotać i głosować kto ma zginąć pierwszy”
-Ciekawa perspektywa - pomyślał uśmiechając się do siebie ironicznie.
Poczekał aż seneszel powie co ma do powiedzenia, spojrzał w góre.
-I co, myślisz że sie ciebie boje, myślisz że mnie złamiesz - wycedził przez zęby powstrzymując histeryczny śmiech - Jeszcze mi za to zapłacisz kukiełko - wiedział, że obrażanie Krovitzkiego nie poprawia jego obecnej sytuacji, ale szczerze miał to teraz gdzieś. - Zapłacisz mi za wszystko począwszy od zniszczonego garnituru, na zniewadze skończywszy! Myślisz że możesz robić co ci się podoba? Uwierz mi, szybko zderzysz się z rzeczywistością i obiecuje ci, to zderzenie wcale nie będzie przyjemne. Zapamiętaj moją twarz, pewnego razu obudzisz się, ujrzysz ją i to będzie ostatnia rzecz, którą w swoim marnym nieżyciu widziałeś. PAMIĘTAJ!

Theodore raz jeszcze rozejrzał się po okolicy, zawsze mieszkał w dobrych warunkach, miał pod dostatkiem pożywienia i miał gdzie przeczekać dzień, nawet jako człowiek przebywał na salonach.
- No cóż, czasem sytuacja bieżąca zmusza nas do czegoś, o czym noralnie nie pomyślelibyśmy żeby zrobić, czas na biwak - znowu zaśmiał się sam do siebie, ot taka przypadłość, zamiast płakać zawsze ironizował - Trzeba będzie wymyślić jakiś wspólny plan - spojrzał na zegarek, do świto zostało kilka godzin - Mam nadzieję, że ci nadęci Ventrue będą chcieli współpracować a nie uniosą sie dumą i każdy będzie robił na siebie, wtedy długo nie pociągniemy.

-Moi drodzy panowie, jeżeli chcemy mieć kiedykolwiek okazję do zemsty na, jak to błyskotliwie określił Malcolm, farmerze - powiedział z lekkim uśmiechem - musimy połączyć siły, trzeba przed świtem zorganizować kryjówkę, a jedzeniem będziemy martwić się potem, nie wiem jak wy ale ja mam w zwyczaju pożywiać się przed wyjściem, więc do jutra raczej wytrzymam. Mam tylko nadzieję że faktycznie wrzucą jakąś trzódkę, i że nie będą to jacyś menele. - grymas wykrzywił jego twarz na samą myśl o tym że musiałby pić brudną krew jakiegoś żula, albo co gorsza krew zwierząt, chociaż, prawde mówiąc wolałby chyba zwierzęta. - Tak więc do roboty panowie, trzeba ustalić jakiś plan działania.

~*~ Malcolm Hayworth ~*~

- Zgadzam się. Musimy zewrzeć szeregi. – Odwzajemnił spojrzenie Francisa. W oczach Arystokraty dostrzegł gasnące ogniki szału. Sam też odczuwał gniew. Nie tak silny, ale już od dłuższego czasu starał się przekuć go w coś bardziej konstruktywnego. Teraz czuł pobudzenie, coś na podobieństwo efektu adrenaliny wypełniającej żyły. Dawno tego nie smakował, a jeśli już, to tylko chwilach, gdy przypierano go do muru. „Dużo mniej intensywny niż w śmiertelnym życiu”. Zajrzał w swoje wnętrze oceniając chłodno emocje. Z tym miał ostatnio problem, wszystkie były w nim mocno przytłumione. Tylko Szał, Głód i Rotschreck potrafiły jeszcze szarpnąć jego sercem.
Sięgnął do kieszeni marynarki. Światło księżyca przemknęło po srebrzystej powierzchni papierośnicy, gdy otwierał zdobioną kunsztownym grawerunkiem klapkę. Położył jeden z papierosów na dolnej wardze. Przymknął powieki. Intensywnie myślał.

~*~ Francis Italius ~*~

- Chwilowo możemy zrobić tylko jedno. - Francis odwrócił się w stronę William’a. - Znaleźć jakieś schronienie, albo za kilka godzin zostanie z nas popiół. Nie marnujmy więcej czasu.
Kończąc zdanie, ruszył w kierunku ruin, rzucając jedno ostatnie spojrzenie na Kainitów. Jego wzrok zatrzymał się na dłuższą chwilę na Malkavianie, a przez twarz Ventrue przemknęło coś na kształt niepokoju. Może i słusznie. Kto wie, co strzeli Charliemu do głowy, a kłopotów chwilowo mieli pod dostatkiem. Westchnął cicho i nie czekając dłużej, zaczął iść przed siebie szukając czegokolwiek, co dałoby im schronienie przed słońcem, kiedy pojawi się ono na niebie.

~*~ Malcolm Hayworth ~*~

Francis, zaczekaj! – Uniósł głos. – Obawiam się, że Głód i Słońce mogą nie być naszym jedynym nemesis. Lepiej nie oddalaj się samotnie. – Ostrzegł towarzysza. – Podzielmy się na dwa zespoły. Oprócz piwnic, kanałów deszczowych, studzienek ściekowych, betonowych kręgów, szybów… – Wymienił kilka obiektów, które wydały mu się prawdopodobne dla tego miejsca. – Warto zwracać uwagę na różnego rodzaju szmaty, metalowe blachy, drewniane powierzchnie, takie jak drzwi dla zobrazowania. – Mówił trochę niewyraźnie, wciąż miętosząc filtr w ustach. – Gdyby zabrakło dobrego schronienia… – Przesypał zawartość pudełka do kieszeni spodni i zaczął walczyć z zawiasem chcąc rozmontować je na dwie części. – Przyjdzie nam się zakopać. – Poszurał czubkiem buta o ziemię robiąc w niej niewielki dołek. Podniósł wzrok, wyciągnął przed siebie metalowe części, które równie dobrze mogły służyć za prowizoryczne saperki. – To powinno się nadać, ale warto poszukać czegoś o większej powierzchni. – Poszurał paznokciem po płytce. – Za godzinę spotkajmy się przy tej rozwalonej wieży w oddali. – Wskazał ruchem głowy punkt zborny. – Proponuję jeszcze, aby w każdym zespole znalazł się wampir z darem wyostrzonych zmysłów i radzę poruszać się truchtem. – Uśmiechnął się. – Co najmniej.

~*~ William Theodore Evans ~*~

- Pamiętaj tylko, że każde użycie darów zwiększa głód - zaznaczył William - kto wie kiedy Krovitzki przyśle nam pożywienie, i jakiej jakości ono będzie - znowu skrzywił się na myśl o tym że może to być jakiś wyrzutek społeczny. Potem spojrzał z nie ukrywanym rozbawieniem na Malcolma - chyba nie chcesz wykopać dziupli dla 4 osób w ciągu kilku godzin za pomocą dwóch “łopatek” - zaakcentował ironie chociaż podejrzewał że nie było to aż tak konieczne.

~*~ Malcolm Hayworth ~*~

Nie, zdominuję was sobie tylko i każę wykopać dziuplę dla siebie. – Wtrącił z pełnym przekonaniem – No, co tak nagle zaczęliście uciekać wzrokiem?

~*~ William Theodore Evans ~*~

- Jeśli już to lepiej poszukać czegoś co sie lepiej do tego nada, aczkolwiek ja osobiście wolałbym przespać się w jakimś lepszym miejscu. - dodał - Malcolmie ruszajmy zatem, Ty - zwrócił się do Francisa - pójdziesz z Charliem - miał nadzieję że wszyscy zgodzą się na taki podział ról, prawde mówiąc bał się troche i przydził Charliem.

~*~ Malcolm Hayworth ~*~

Mi odpowiada. - Malcolm odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. - Nie każdego z darów, Artysto... – Potrząsnął głową, gdy William się z nim zrównał. Swego czasu przeprowadził wiele rozmów z Kainitami badającymi charakter wampirzych mocy. – ...chyba, że musisz używać swojej nadludzkiej szybkości, aby za mną nadążyć. – Zwiększył tempo. Kompletny brak zadyszki uważał za jedną z niewątpliwych zalet bycia Kainitą.

~*~ Francis Italius ~*~

Włoch odwrócił się na dźwięk swego imienia, jednak nie odezwał się ani słowem, uważnie słuchając monologu Malcolma. Gdy ten określił miejsce ich ponownego spotkania, podążył za jego wzrokiem i pokiwał głową, przysłuchując się drwiącej ripoście Williama. Jeśli ktoś spytałby się Francisa o zdanie, poparłby Ventrue. Jeśli nie znajdą w miarę akceptowalnego schronienia, będą musieli improwizować. Nada się cokolwiek, byle skryło ich wszystkich w cieniu, kiedy wzejdzie słońce. Rozważając różne wariacje na temat wzniesienia czegokolwiek, co ich osłoni i sposoby na to, jak mogliby zakopać się w tak krótkim czasie jaki im pozostał, nie zwracał zbytniej uwagi na rozmowę dwóch Kainitów. Gdy w końcu odwrócił wzrok od ruin wieży, ujrzał tylko ich plecy, oddalające się zbyt szybko, by Włoch mógł wyrazić swój sprzeciw wobec pozostawienia go z Charliem. “Świetnie”, przemknęło mu przez myśl, zanim obdarzył Malkaviana spojrzeniem zielonych oczu. Dla Francisa cisza była rzeczą, która nigdy mu nie wadziła, a i czasami wręcz była dla niego pożądana. Teraz jednak, gdy głosy Malcolma i Williama ucichły w oddali, czuł się nieswojo. Nie wiedział co, lub, co gorsza, kto, krył się w umyśle mężczyzny. Jego nieprzewidywalność przyprawiłaby Mediolańczyka o przyspieszone bicie serca lub niespokojny oddech, gdyby jego ciało nadal żyło. Teraz jednak, jedynym co świadczyło o poddenerwowaniu Kainity, były zaciśnięte szczęki, odruch, którego nie potrafił się pozbyć oraz jego oczy uważnie śledzące każdy ruch Charliego, oddalonego zaledwie o kilka kroków. Francis zastanawiał się, czy kiedy jego szaleństwo weżmie górę, będzie w stanie go zatrzymać, czy to siłą, czy Dominacją. Jedynym, czego był pewien to to, że zdołałby mu umknąć. Jednak zabranie nóg za pas i pozostawienie go samemu sobie dodałoby kolejny punkt, do i tak długiej już listy zmartwień i Francisa, i dwóch Kainitów, którzy niewątpliwie zaczęli przetrząsać ruiny. Włoch przestał rozmyslać nad scenariuszami, jak ich niewola może się potoczyć i zbliżył się powolnym krokiem do Charliego.
- Przyszło nam współpracować, mój drogi. - Zaczął, z lekkim uśmiechem. Nawet mimo owej sytuacji, Ventrue nadal obowiązywały maniery, których nabył jeszcze w XIX-wiecznym Mediolanie. - Mądrze byłoby pójść w ślady naszych towarzyszy i zacząć poszukiwania czegoś, co ochroni nas przed niewątpliwym spopieleniem, kiedy nastanie świt.
 
piotrek.ghost jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:31.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Content Relevant URLs by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172