Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-09-2016, 12:27   #1
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
[Wilkołak: Apokalipsa] Oblicze dobra, oblicze zła

Oblicze dobra, oblicze zła



MUZYKA




Pewien stary Indianin Cherokee nauczał swoje wnuki. Powiedział im tak:
– Wewnątrz mnie odbywa się walka. To straszna walka.

Walczą dwa wilki:

jeden reprezentuje strach, złość, zazdrość, smutek, żal, chciwość, arogancję, użalanie się nad sobą, poczucie winy, urazę, poczucie niższości, kłamstwa, fałszywą dumę i poczucie wyższości.

Drugi to radość, zadowolenie, zgoda, pokój, miłość, nadzieja, akceptacja, chęć zrozumienia, hojność, prawda, życzliwość, współczucie i wiara.

Taka sama walka odbywa się wewnątrz was i każdej innej osoby.

Dzieci myślały o tym przez chwilę, po czym jedno z nich zapytało:
– Dziadku, a który wilk wygra?
– Ten, którego nakarmisz – odpowiedział stary Indianin.


 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny

Ostatnio edytowane przez Efcia : 05-09-2016 o 20:39.
Efcia jest offline  
Stary 11-09-2016, 22:49   #2
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Psuja budzi się pierwsza spośród stada. Nic dziwnego, bo Psuja ma cholernie czujny sen. Śpi z jednym okiem otwartym. Z uszami nadstawionymi jak policyjne radary. Przez las niesie się pierdylion dźwięków i zapachów i wszystkie je musi Psuja przepuścić przez sito swojej uwagi, podczas gdy śni niespokojne sny. Dlatego noce są męczące i teraz, gdy leży jeszcze zwinięta w kłębek, pysk jej się drze w przeciągłym ziewnięciu. Drapie się za uchem bo coś tam swędzi, wyhodowany brud albo współlokator. Jednego i drugiego pasowałoby się pozbyć, ale Psuja nie ma na to czasu ani głowy. Od wielu dni nie widziała łóżka ani prawdziwej łazienki. Od wielu dni nie oglądała w lustrze swojej gęby. Ale tak jest lepiej, na czterech łapach. Z nikim nie musi gadać, przed nikim się tłumaczyć. Że wychudzona, że ubrania wytłamszone, że aparycja, delikatnie mówiąc, niechlujna.
Wstaje słońce i Psuja sobie idzie. Kilka szczeniaków zrywa się za nią. Uwieszają się jej u gardła, próbują podgryzać uszy. Psuja musi na nich warczeć, kłapie zębami i udaje groźną, co tylko maluchy bardziej zachęca. W końcu jednak odpuszczają bo Psuja oddala się za daleko od stada. Żegnają ją wesołym merdaniem, poszczekiwaniem i wracają do matki.
Psuja lubi towarzystwo wilków. Co innego z miejscowymi loup garou. Tych z rozmysłem unika. Widziała kilku ale ominęła szerokim łukiem. Zignorowała też obowiązek powitania, taki z niej prymityw. Cały czas łudzi się, że załatwi sprawę chorującego lasu i ruszy dalej. Nie ma sensu się spoufalać skoro nie planuje długo zostawać, nie?
Większość dnia Psuja gania po lesie. Kroczy tropem odwiedzanych wcześniej miejsc, chorujących roślin i zwierząt. Szuka zapachów, niuansów, które mogła wcześniej przeoczyć. Zahacza też o obóz rozbity głęboko w dziczy. Wygląda dokładnie tak jak wtedy, gdy go zostawiła. Suwak namiotu jest zapięty, popiół z ogniska dawno rozdmuchał wiatr. Przez chwilę Psuja się zastanawia czy nie sprawdzić wnętrza, ale do tego potrzeba dłoni i zwinnych palców a wcale nie ma ochoty pozbywać się łap i pazurów. Ostatnio pała niechęcią do ludzkiej formy. Zresztą, gdyby ktoś tu był zostawiłby swój zapach a Psuja wyczuwała woń tylko dwóch osób, tych Indian. Kobiety i lekarza.
Las nie daje Psui odpowiedzi dlatego niechętnie podąża do miasta. Snuje się po jego obrzeżach, niucha i obserwuje. Szuka anomalii, symptomów obecności Żmija. Coś musi być powodem zachorowań i Psuja wścieka się, że te powody przeoczyła.
Słońce ugina się ku zachodowi, nadciąga zmierzch. Idealny czas aby pomylić cień wilka z cieniem bezpańskiego psa. Ale nawet gdy złapie Psuję blask przydrożnej latarni i widać już jak na dłoni, że to żaden kundel, nawet wtedy nikt się nie dziwi. W okolicy roi się od szakali, a Psuja przypomina jednego z nich. Ma długie, chude jak patyki nogi i przerośnięte uszy.
Właściciel chińskiej restauracji przyzwyczaił się nawet, że Psuja buszuje po zmroku na tyłach jego lokalu. Stołuje się w ciemnym zaułku wyżerając resztki kurczaka gong-bao i wołowiny pięciu smaków. Dziś jest tego tyle, że nawet szczeniak by się nie najadł. Kęsy wpadają do brzucha jak do przepaści bez dna. Na dodatek Psui chce się pić. Chłepce parę łyków z kałuży ale woda jest zatęchła i mętna.
Z ciągle pustym i obrażonym na nią żołądkiem wraca do obserwacji. Mija budynki i zakłady pracy, obwąchuje ciepłe jeszcze samochody, przydomowe śmietniki. Ślepi się z daleka w witryny nocnych barów i rozświetlone stacje benzynowe.
Jest zła, że nie wie czego właściwie szuka. Zła, że zmarnowała kolejny dzień na bezowocne śledztwo. Jest głodna, spragniona i zmęczona. Warczy w efekcie, nie wiadomo na kogo, i gania swój własny ogon. Kładzie się w gęstych krzakach i obserwuje ulice. W barze jest tłoczno. Pachnie stamtąd piwem i pieczonym żarciem i Psuja czuje jak ślina zalewa jej pysk.
To nie jest dobry pomysł ale wypełza z tej gęstwiny już jako dziewczyna. Ma w kieszeni pięć dolarów i dwadzieścia pięć centów, za mało na posiłek ale ją to nie zraża.
Wygładza dłonią bluzę z kapturem i dżinsy, brudne od mokrej ziemi i trawy. Kurtka wojskowa jest pięć rozmiarów za duża i Psuja topi się w niej jakby ukradła ją swojemu ojcu. Twarz ma zadziwiająco ładną, o łagodnych rysach i magnetycznych lustrach oczu. Nie wygląda na swoje dwadzieścia dwa lata, raczej na małolatę na gigancie, co już nieraz wpędziło ją w kłopoty. Włosy ma kolorowe jak u tych dziewczyn z punkowych kapel, twarz i dłonie umorusane.
Nie wygląda na wypłacalną, ani nawet na pełnoletnią niemniej zwala się na wysoki stołek przy barze.
- Piwo – jej własny głos brzmi obco. Trochę się od niego odzwyczaiła.
Pokazuje gestem na kawał mięsa, który pałaszuje siedzący obok, wielki jak grizzly kierowca ciężarówki.
- I zjem to co on.
Sięga po papierową serwetkę, pluje na kraniec i próbuje zmyć smugi kurzu z wierzchów dłoni. Pod wojskową kurtką czuje chłód wielkiego ostrza. Ukryty w nim duch niemal wierci się i porusza rozbawiony tą sytuacją. Jest ciekaw w jakie gówno Psuja wpakuje się tym razem.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 11-09-2016 o 22:56.
liliel jest offline  
Stary 12-09-2016, 12:11   #3
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację

Siedział przy komputerze długo po tym, jak słońce zaszło nad Minnesotą i samym Duluth. W małym imperium Merlina McMahona pracowało się na cztery zmiany. Niebieskie światło ekranu kładło się upiornie na bladej, usianej gwiazdobiorami piegów cerze, właściwej ludziom rudym i tym, którzy rzadko wychodzą z cienia budynków. W ustach Merlina obracał się ołówek o obgryzionej końcówce, namiastka namiastki papierosów, które zwykł palić. Jedna szczupła, piegowata dłoń o wypielęgnowanych i przyciętych krótko paznokciach spoczywała na komputerowej myszy, druga tańczyła po klawiaturze. Na ekranie ciągnęły i zaplatały się linie, w sieci punktów krystalizowały przestrzenie i instalacje, warstwa za warstwą, piętro za piętrem, jak prześcieradła na łóżkach w drogich hotelach. Jak znaczenia w staroirlandzkich opowieściach, jedno przykrywa drugie, lecz wszystkie tam są, i są potrzebne, by tworzyć całość. Jak wszystkie części tradycyjnego stroju Czirokezki.

W kącikach ust Merlina pogłębiają się zmarszczki, te od gorzkiego uśmiechu. W splotach tych od koncentracji więzną kryształowo niebieskie oczy o coraz bardziej przekrwionych białkach. Ale to jedyna oznaka zmęczenia. Merlin pracuje niestrudzenie. Nic nie jest w stanie oderwać go od projektu, myśli ma klarowne i czyste. Jest jak maszyna, której zakodowano program działania, będzie łomotać, dopóki coś będzie jechało na taśmie.

Wstaje od biurka dopiero, gdy za oknem apartamentu, nad dachami budynków pojawia się blada sugestia świtu. Wychodzi boso na zielony dach, zagłębia palce stóp w równo przyciętej trawie i zapala słabego papierosa. Ciągle jest chłodno, i ten chłód go orzeźwia. Merlin zaciąga się głęboko dymem, ślizga się spojrzeniem po panoramie miasta. Jego miasta. Nie zmarnował tych pięciu lat. Wrósł tutaj głęboko, wgryzł się korzeniami wpływów do samego rdzenia. Każdy oddany i zatwierdzony projekt, każdy podpis złożony pod aktem własności kotwiczył go do Duluth. Tyle że Merlin już wiedział, że to wszystko - zbyt mało. To wszystko nic nie znaczy. Gdy Tańcząca w Foliach gwizdnie, on rzuci wszystko i przybiegnie jak pies, z wywieszonym ozorem. Takie były zasady rządzące stadem. A stado Merlina wraz z jego szefową zostało w Nowym Jorku. Nie dość daleko, by Merlina nie dochodził jego głos.

Upiorny, przeciągły wizg wwiercił mu się w uszy, gdy szedł pod prysznic. Dawno temu przypisał sobie krzyk banshee jako sygnał wiadomości przychodzącej od Tańczącej. Tak żeby od razu, odruchowo, ustawić się we właściwej pozycji obronnej. Truchlej, żryj piach i nie fikaj. A jeśli fikasz, rób to rozważnie.

Zawrócił na taras. Wypalił dwa papierosy, odpalając jednego od drugiego, uspokoił łomot serca. Dopiero wtedy zasiadł do komputera.

Cytat:
Co robisz, synku?
Merlin skubnął wypielęgnowaną, krótko przyciętą bródkę. Pieczołowicie konstruował odpowiedź, która nie skłoni do podejrzeń i bliższego kontaktu, nie daj Boże, osobistego.

Cytat:
Zdaję jutro projekt centrum handlowego. Całą noc haratałem, padam na pysk. Co u was?
Cytat:
Stare sprawy, stare śmieci. Pogadamy kiedy indziej.
Tego właśnie Merlin się obawiał. Że to kiedy indziej w końcu nadejdzie, a wraz z nim kres jego życia w Duluth. Po raz kolejny zawiódł, i niebawem będzie mu to oznajmione. A był tak blisko...

Wziął jednak prysznic, a potem sprawdził notowania na giełdzie. Zerknął do lodówki, ale jeść mu się odechciało. Spać też. Czas mu się kurczył, niemal słyszał tykanie nakręcanego zegarka, zamieszkałego przez ducha antycznego mechanizmu, który Ciaran McMahon sprezentował swej małżonce Vittorii w dniu ślubu, a który obecnie nosiła na nadgarstku matka. Gwizdnął na psa, zabrał laptopa i zszedł na schody.


Dobrą godzinę stał wpatrzony w Aerial Lift Bridge, palił papierosa za papierosem i w konstrukcji mostu szukał natchnienia do wyjścia z impasu. Drogi ucieczki, jak coraz częściej ze zrezygnowaniem przyznawał sam przed sobą. Było, było jedno wyjście... upodliłby tym siebie, Biankę i Granta, ale rozważał to poważnie jako jedną z opcji. Istniała też inna. Połączyć siły. A więc powiedzieć, powiedzieć, co wie, pokazać palcem zarysy na zdjęciach satelitarnych, wyciągnąć kopie starych map, przycisnąć je flaszką whisky i popielniczką. Powiedzieć, ale komu i jak...

Przykucnął, opierając się plecami o drzwi samochodu, trwał nieruchomo jak posąg, mijany przez fanów joggingu. Przy jego lewej stopie drzemał corgi, zmęczony uganianiem się przy brzegu, obok prawego buta rosła piramida niedopałków.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 12-09-2016 o 12:35.
Asenat jest offline  
Stary 12-09-2016, 16:52   #4
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację

Wskazówki niechętnie dobijały do pierwszej. Cisza. Ledwie zakłócana dochodzącym od strony jeziora krzykiem uhahanych po uszy dzieciaków. Cisza była jego bodaj najczęstszym pacjentem. Przyjmował ją chętnie. Przychodziła regularnie. Nie zawracała głowy. Nie znikała na nie wiedzieć ile czasu, po to by mógł ją zobaczyć za kilka miesięcy udającą, że go nie zna. I zawsze słuchała zaleceń. Pacjent idealny. Z początku jej nie cierpiał i zwyczajnie nie pojmował jak mogła go tak często odwiedzać. Dziś można było powiedzieć, że Jeremiah Ellsworth z ciszą doskonale się rozumieli. Tym bardziej, że każdej wizycie towarzyszył magazyn Midwest Home, lub innego pisemka remontowo budowlanego, oraz stacjonarny komputer z dostępem do internetu. Tego dnia jednak nie chciał jej przyjmować. Chciał się na poważanie zająć robotą, a potem wrócić do domu. Magazynu nie otworzył. Komputera nawet nie włączył. Siedział i gapił się za okno. A na biurku leżały dwa protokoły z oględzin. Jeden w przegródce na brudnopisy. Drugi samotnie na samym środku. Oba były jego autorstwa. I oba…
Pukanie do drzwi.

Samuel Longbirch był pracownikiem kasyna. A kasyno było dumą Grand Portage. Sam więc mógł czuć się dumnym. Był też jednak ojcem. A to połączenie już sprawiało, że idąc wzdłuż zabudowań Centrum Społeczności Grand Portage drżał w swoim wnętrzu targanym na równie wstydem co gniewem, które musiał dla dobra rodziny zamknąć głęboko w sobie. Spoconymi dłońmi obejmował przykryty serwetką koszyk ściskając go jak jakiś cholerny amulet. On. Pięćdziesięcioletni mężczyzna idąc na spotkanie ze smarkaczem. Zmuszony by prosić o zatajenie hańby…
Zapukał do drzwi.
Gabinet zdał się Samuelowi Longbirchowi pusty. Nie opuszczony, bo siedział w nim człowiek w lekarskim kitlu. Spod białych połów, wystawała czarna koszula skąpo poprzeszywana na tutejszą modłę barwnymi wzorami Ojibwe. Niemniej czarne włosy zaczesane i związane z tyłu dla wygody były krótsze niż u wielu innych współplemieńców. Patrzył na przybyłego jakby się go spodziewał, aczkolwiek wcale nie czynił to chętnie. Gabinet nie był też jałowy, jak to się zwykło myśleć o gabinecie lekarskim. Był po prostu pusty. Jedno łóżko diagnostyczne, jedno biurko, dwa krzesła i szafka. Dwa plakaty zdobiły ścianę przy drzwiach i naprzeciwległą. Jeden ostrzegający przed chorobami odzwierzęcymi. Drugi przypominający o rządowym programie szczepień. Samuel Longbirch pamiętał zeszłoroczne odwiedziny doktora jak przez mgłę. Nie wiedział po co doktor na nie nalegał. Ale cieszył się, że nie trzeba było ich powtarzać. W Grand Portage wszyscy sami sobie radzili ze swoim zdrowiem. A gdy nie radzili sobie to już nawet nie było sensu jechać do Duluth. Jak więc ten młody człowiek chciał się przydać Grand Portage, Samuel Longbirch nie wiedział. Ale dziś musiał do niego przyjść osobiście.
- Dzień dobry, doktorze Ellsworth.
- Dzień dobry… - Jeremiah zawahał się. Znał całkiem sporo mieszkańców rezerwatu. Ale nie dla wszystkich twarzy rezerwował przegródkę w pamięci. Jednej się jednak mógł spodziewać - pan Longbirch?
- Powiem krótko panie Ellsworth...
- Nic pan nie musi mówić. - Naprawdę nie miał ochoty na tę rozmowę. Wiedział jak to się skończy. Tak jak poprzednio. I tak dobrze, że dotarło tak daleko - Poinformowałem już posterunek. To po drugiej stronie drogi jeśli chce pan…
- Właśnie stamtąd wracam. Żadnego zgłoszenia nie będzie. Chcę po prostu, żeby i u pana nie było żadnych… papierów na ten temat. Jest pan przecież nasz. Napewno pan rozumie.
Postawił koszyk na biurku.
- To od żony.
- Proszę to zabrać panie Longbirch - skrzywił się równie zniechęcony co zażenowany.
- To nie to co pan myśli. - Longbirch wyraźnie cedził słowa. Z trudem ubierał je w zdania. - To podziękowanie. Za to, że jej pan pomógł. Do widzenia.
Starszy mężczyzna spuścił smętnie spojrzenie, odwrócił się. I wyszedł.
Jeremiah siedział jeszcze przez chwilę, po czym wstał i zdjął serwetę z koszyka. Ciasto. Syrop klonowy. Oba domowe. I butelka whiskey. Kupiona w kasynie. Raz jeszcze wziął do rąk raport z oględzin i wzrokiem prześledził wszystkie rubryki. Shaniah Longbirch. Lat 21.
Wyciągnął butelkę z koszyka i zamachnąwszy się cisnął nią w złości o ścianę gabinetu. Huk pękającego szkła wstrząsnął rozleniwioną błoną bębenkową. I po chwili uspokoił to co wrzało pod jego skórą.
Odetchnął. Ciężkie powietrze choć na chwilę rozpuściło się w smrodzie alkoholowych oparów. Pokręcił głową.
- Tu się tatku nic nigdy nie zmieni…

***

Pickup minąwszy zardzewiałą bramę gospodarstwa został od razu przywitany przez dwa psy gromkim szczekaniem. Jeremiah zaparkował pod wiatą i wysiadł z samochodu. Psy od razu go dopadły. London był większy.


I lubił swoją siłę, którą regularnie testował z Jerrym i Kineks. Był tu też pierwszy i choć jego początki były trudne, bo ciężko mu szło zrozumienie hierarchi stada, wyrobił się. Taki archetyp twardziela o pogodnej naturze. Jack z kolei miał odwrotny problem.


Przez długi czas trzymał się na uboczu. Wzięli go od ojca Kineks jako zagłodzony i pobity worek skóry i kości. W ogóle nie chciał z budy wychodzić i najmniej bał się Londona. Kosztował Kineks dużo pracy i zachodu by w końcu wyglądać zdrowo i biegać za swoim kolegą.
Wytarmosił oba psy za uszami, zgarnął z naczepy baniaki z wodą, zakupy i ruszył do domu. Domu, z którego ostatnimi dniami najchętniej w ogóle by nie wychodził. Dzwonki wietrzne zagrały mimowolnie gdy przechodził obok. Wszedł do środka.

- I co? Przyszli?
Kineks była w sypialni.


Nosiła się tradycyjnie. Jak zawsze gdy nie musiała jeździć nad jezioro. Przyglądała się badawczo swojemu odbiciu.
- Stary przyszedł.
Jerry krążył między łazienką, a kuchnią uzupełniając wodę. Wiedziała o wszystkim co ostatnio miało miejsce. On też wiedział, czemu wpatruje się w lustro. Oboje już mieli serdecznie dość tych dni. Ale były i pozytywy. Od tygodnia się ani razu nie pokłócili.
- Pieprzony sukinsyn.
- Na policji już był. Nie będzie żadnej sprawy.
Przez chwilę panowała cisza.
- Wiesz… Pytałam się trochę. Jest więcej tych dziewczyn.
Wypakowując zakupy zatrzymał się w połowie ruchu. Paczka z kawą zawisła w powietrzu. Zaraz jednak powędrowała na swoje miejsce w zamocowanej nad blatem szafce. Schylił się, odkręcił kurek i postawił na palniku czajnik. Niczego jednak nie odpowiedział. Nie za bardzo było co. Statystyki wykazywały, że Indianie z rezerwatu szukają pomocy lekarskiej pięć razy rzadziej niż inni Amerykanie. To oznaczało… przynajmniej kilkanaście dziewczyn....
Gwizd czajnika przerwał na chwilę ponure myśli. Zaparzył dwie kawy i poszedł do sypialni. Kineks nadal patrzyła w lustro.
- Czemu to robisz?
- Nie wiem… Nic nie dzieje się bez powodu. A sam mówiłeś. Objawy wiele zdradzają o przyczynie choroby. Szukam ich.
Jej oczy rzeczywiście wnikliwie błądziły po odbiciu. A w brązowych tęczówkach odbijał się niewyraźny obraz jaki widziała. Obraz Kineks. Tylko, że brutalnie pobitej i posiniaczonej.
- Może coś się zmienia?
- Nic - pokręciła powoli głową - To może być po prostu złośliwość z ich strony… Bywają bardzo złośliwe...
Postawił kawę na stoliku nocnym. Pocałował Kineks w policzek i skierował się do kuchni. Musiał coś zjeść. I miał ochotę zabrać się za ogrodzenie. Nazajutrz czekał go objazd po kilku rodzinach gdzie zgłoszono mu dziwne objawy wysypkowe u dzieciaków.
- Jerry? - zatrzymała go odwracając się nagle. Usta miała lekko rozchylone. Wyraz twarzy niepewny - Też to czujesz, prawda?
Pokiwał głową.
- Też.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 21-09-2016 o 16:20.
Marrrt jest offline  
Stary 13-09-2016, 13:37   #5
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Warkot harleya niósł się kilka przecznic do przodu i na boki, zwracając uwagę nielicznych o tej porze przechodniów i irytując pierwszych zasypiających mieszkańców Duluth. Umilkł po kilku długich chwilach, kiedy maszyna zatrzymała się pod jarzącym się słabo neonem typowego baru dla motocyklistów. Kilku z nich stało na zewnątrz, paląc fajki i popijając piwo z odrapanych butelek. To byli stali bywalcy. Skinęli głowami, kiedy potężna postać zeszła z motoru, rozprostowując kręgosłup. Ciemnowłosy mężczyzna był tu doskonale znany i kto miał łeb na karku, to nie chciał już mieć z nim na pieńku. Reputacja w pewnych kręgach była wszystkim. Grant rozpiął kurtkę i zdjął rękawice, kierując się do wejścia. Kasku jak zwykle nie nosił, nie pasował do wizerunku dobrze znoszonych skór, długich butów i nieogolonej twarzy.

Drzwi skrzypnęły, kilka twarzy zwróciło się ku nim, część z nich zatrzymała się na wchodzącej do środka sylwetce. Jedna nawet ruszyła w jego stronę. Kozaki na obcasie zastukały o posadzkę w rytm chodu zgrabnych, długich nóg, których właścicielka występowała dziś w stroju kowbojskim, do którego oprócz butów zaliczały się tylko krótkie szorty i podwiązana nad pępkiem kraciasta koszula. Z uśmiechem objęła ramionami gruby kark nowo przybyłego, całując go mocno w ustach.
- Jesteś wreszcie! - powiedziała ze śmiechem, bo jedną muskularną ręką objął ją i ustawił obok siebie, kierując w stronę bilardowego stołu i ustawionych obok wysokich krzeseł. Na jedno skinięcie barman przesunął po kontuarze butelkę z piwem.

Matthias wciągnął głęboko powietrze. Zapach tutejszego smrodu był tego dnia wyjątkowo intensywny. Pracę skończył kilka godzin wcześniej, ale tego dnia znowu chodzili po lasach. Wiedział czego szukali, efekt jednak był taki sam jak wcześniej. Bezowocność działała mu na nerwy, których pobudzenie Hannah nie potrafiło uspokoić. Wyczuł kilka nowych woni. Pot TIR-owców, liczne skóry i odór piwa od tubylców, tanie perfumy przydrożnych lasek i nieliczne wonie, których nie umiał rozpoznać. Kolorowe włosy zbyt młodej na to miejsce dziewczyny mignęły mu przy okazji.

Dołączył do grupy, sadzając blondynkę na kolanach i łapiąc za tyłek. Śmiała się i żartowała, jak oni wszyscy. Niektórzy zazdrościli, inni wyzywali. Alkohol wlewał się do gardła. Ten dzień nie przyniósł żadnego przełomu pieprzonej egzystencji.
Potrzeba było czegoś więcej.
Po pół godzinie uznał, że jeden z przejezdnych gapił się zbyt długo i zbyt często. Grant wstał, przy protestach kochanki. Zawsze protestowała, ale nigdy mocno. Ona też to lubiła. Życie na krawędzi, myślała. Wybrał tego najbliżej dziewczyny o kolorowych włosach. Chyba nawet coś u niej próbował. Nieważne.

Pięści poszły w ruch. Pierwszy cios, który trafił w jego szczękę obudził w nim nieco życia i wydobył krótki warkot.
Skończyło się zbyt szybko.
Złość nadal kipiała i wiedział już, że tej nocy nie uśnie.
 
Sekal jest offline  
Stary 15-09-2016, 13:13   #6
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację

Psuja



Psuja została obrzucona badawczym spojrzeniem. Barman jednak nic nie powiedział stawiając przed nią piwo. A po chwili i talerz z jedzeniem. Z pachnącym, ciepłym jedzeniem. Razem z skręcającym puste kiszki i powodującym ślinotok zapachem ciepłej potrawy do nozdrzy czujnego Garou docierają i innen, już mniej miłe zapachy. Mieszanka typowo ludzkich zapachów, pot, perfumy, nikotyna, trawka też. Te zapachy można zignorować. Psuja czuje jednak coś jeszcze. Delikatny, jednak dobrze wyczuwalny zapach śmierci poprzetykany wonią krwi i innych wydzielin ludzkiego ciała zwłaszcza tych typowo męskich. Cały odór unosi się wokół siedzącego koło niej kierowcy.
Pochylając się na swoim posiłkiem dziewczyna wyraźnie wyczuwała, że jej sąsiad rzuca jej ukradkowe acz pełne zainteresowania spojrzenia. Widocznie amorów, których musiał zaznać niedawno, nie miał dość i szukał sobie kolejnej zdobyczy.

Dupę, dosłownie, uratowało Psuj pojawienie się kolejnego, w mniemaniu dziewczyny i chyba jeszcze większego, zagrożenia.
Popis czułości w wykonaniu osobnika, od którego Psuja chciała się jak najdalej trzymać, i jego dziewczyny przyciągał uwagę kierowcy TIRa. Psuja mogła w spokoju dokończyć posiłek.

Piwem jednak do końca uraczyć się już nie zdążyła. Niebezpieczna mieszanka alkoholowo-testosteronowa musiała w końcu wybuchnąć osiągnąwszy przesycenie.
Sprowokowany, trudno powiedzieć czym, niekwestionowany samiec alfa ruszył do ataku by pokazać miejsce w stadzie innemu osobnikowi.
Piwa trochę było szkoda, ale była to idealna okazja by prysnąć z tego miejsca i Psuja wykorzystała ją.

Powietrza na zewnątrz, chociaż miejskie, wydało się dziewczynie takie rześkie. Pozbawione tej duchoty ludzkich zbiorowości. Gdzieś w oddali zawył wilk. Najpierw niewyraźnie i jakby nieśmiało. Po chwili odpowiedział mu drugi.
Psuja rozpoznała swoich. Jej stado nawoływało do uczty. Musieli upolować coś dużego.

Wiedziona zewem swych wilczych braci Psuja podążała na kolejną ucztę. Spóźniła się trochę. Najsmakowitsze kąski zostały już zjedzone. Szczeniaki, zaspokoiwszy głód bawiły się resztami pod czujnym okiem opiekunów.
Wadera, matka szczeniaków, która zwykle odganiała Psuję od jedzenia, zajęta pielęgnowaniem swojej sierści po polowaniu i posiłku nie zaszczyciła uwagą zbliżającego się członka stada.
Młode, porzuciwszy swą zabawkę, radośnie rzuciły się w kierunku przybysza. Pachniały krwią. Jej zapach był wszechobecny. Jednak przez niego przebijało się coś jeszcze. Coś co zaniepokoiło Psuję. Ten sam swąd towarzyszył kierowcy TIRa z baru. Stado jednak zachowywało się spokojnie, zupełnie niezwracając uwagi na ten zapach.






Merlin McMahon



- Zaśmiecasz matkę. - Z zamyślenia wyrwał Merlina znajomy głos.
Bianca.
Stała przed nim w doskonale dopasowanym i podkreślającym jej walory, ale nie pozbawionym smaku i gustu, matowo-czarnym kostiumie.Zwieńczony lekko tylko odcinającym się połyskiem szerokim paskiem strój doskonale pasował do jej czarnych włosów. Całości dopełniała biała bluzka.
Schyliła się by wyjęłąć mu z ust niedopalonego papierosa. Zaciągnęła się z lubościom dymem.
W tym stroju kucanie było nie możliwe, obcisła spódnica mogłaby nie wytrzymać. Bianka oparła się więc o bok auta. Tuż obok niego. Z założonymi rękoma i papierosem u ustach przyglądała się biegaczom, którzy ich mijali.
Szczególnie jedna grupa wpadał im w oko. Około czterdziestoletni, oblany potem, brzuchaty mężczyzna i trzy szczupłe dziewczyny. Biegli razem w tempie dostosowanym do możliwości otyłego jegomościa. Cała czwórka wyglądała na bardzo zadowolonych ze wspólnego biegu. A uśmiech dziewczyn był szczery.
- Mamy problem. - Powiedziała odprowadzając wzrokiem grupkę. W ręku trzymała żarzący się niedopałek. - Te bezużyteczny idiota, Koch, nie wrócił do domu.
Merlin nie mógł zgodzić się z siostrą.
Koch był cenionym i szanowanym członkiem społeczności. Obu.
Przykładny mąż, ojciec i obywatel.
- Gdyby nie to, że ta menda miała przy sobie ważne dokumenty, zupełnie nie przejęłabym się tym. - Dodała całkiem poważnie. - Na szczęście jego samochód miał GPSa. I wiem gdzie jest. - Wyciągnęła swój telefon i otworzyła mapy.
Czerwona kropka wskazywała położne pojazdu. Jackson Lake Road. Merlin bez trudu rozpoznał miejsce. Sam niedawno zostawił tam swoje auto by razem z Grantem udać się na eksploatację kolejnego
wytypowanego przez siebie miejsca. Miejsca które dawało nadzieję i wymagało dalszego badania.





Jeremiah Ellsworth



Deski doskonale nadawały się do wyładowania frustracji. Fizyczna praca pomagał w bezpiecznym sposób pozbyć się jej. Kiedy skończył, właściwie to przerwał gdyż słońce dawno już zniknęło za poszarpaną linia horyzontu i światło było niewystarczające, Kinkes już spała. Niespokojnie kręciła się w ich łóżku. Jej twarz raz po raz przybierała straszny lub przerażony wyraz. Zaciśnięte pięści waliły w miękki materac na którym leżała. Drobne usta poruszały się bezgłośnie.Puls miała słaby, a ciało pokryte potem jak gdyby organizm walczył z trawiącą go gorączką. Była jednak chłodna w dotyku. W pewnym momencie podniosła się i otworzyła szeroko oczy. Jej pusty wzrok spoczął na jakimś niewidzialnym punkcie w dali za oknem. Jej twarz znowu przyjęła złowrogi wyraz.
-... zapłacą za zbrodnie… - Wycharczała złowieszczo nie swoim głosem. Tyle tylko zrozumiał. Reszta okazała się zwykłym bełkotem.
Jej ciałem szarpnęło kilka spazmów nim opadła na poduszkę.
A gdy Jeremiah ujął dłoń swej żony ta uśmiechnęła się lekko.
- Chodź do łóżka. - Powiedziała zaspanym głosem.
A gdy położył się koło nie,j wtuliła się w jego ramię i zapadła w spokojny sen.
Za oknem psy odpowiadały wyjącym wilkom, które światu obwieszczały koniec łowów i początek uczty.

Jeremiah od razu rozpoznał reakcje alergiczne wystąpiła po kontakcie ze związkami chemicznymi. Z rozmów z rodzicami dzieci wynikało, że ich pociechy nie szwendały się po żadnych niezwykłych miejscach. W kilku przypadkach pojawiła się nazwa Swamp Lake. To było dobre miejsce do zabawy. Dzieci je uwialbiały. Starsi opowiadali legendy o potężnych duchach zamieszkujących to miejsce. Co prawda nikt tych duchów nigdy nie spotkał, ale takie opowieści rozbudzały wyobraźnię najmłodszych członków plemienia.





Matthias Grant



Ogień ogniem zwalczaj.
Ale ognia trawiącego wnętrze niespokojnego Tubylca Betonu nawet pożar, jaki w sypialni i nie tylko w niej wzniecili, nie był w stanie ugasić.
Stojąc pod prysznicem Matthias wysłuchiwał się w dźwięk spływającej po jego ciele i zmywającej z niego resztki miłosnego uniesienia wody. Miarowy, hipnotyzujący dźwięk kropel uderzających o posadzkę pochłaniał całą uwagę młodego Garou. Ciepła woda spływająca po ciele dawała ukojenie i swego rodzaju pieszczotę. Można się było w tym zatracić.
Z tego apatycznego, ale jakże przyjemnego stanu wyrwał go dopiero dzwonek telefonu. Telefonu Hannah. Jej ściszony głos, pełen jednak oburzenia, wręcz wściekłości. Kilka krewkich przekleństw.
Nim Matthisa wyszedł spod prysznica Hannha był już ubrana i gotowa do wyjścia.
- Stary dzwonił. - Oznajmiła krótko. - Muszę jechać do domu.
Do uszu obojga dotarł dźwięk zatrzymującego się samochodu.
- To moja taksówka. - Oznajmiła.
Nim wyszła pocałowała go jeszcze szybko i sprawnie wywijając się z jego ramiom, które nie chciały dać jej odejść.
Hannah do białego forda oklejonego logo jednej z korporacji taksówkarskich. Kierowcą okazała się być tęga Murzynka.

- Jeżeli dłużej tak będziesz stał, to twoja owdowiała sąsiadka wypadnie przez okno podziwiając widoki. - Szepcząca Bryza ruchem głowy wskazała na otwarte okno na przeciwko. Firanki nie dość dobrze skrywały stojącą za nimi osobą.
- W rezerwacie doszło do kolejnego gwałtu. - Powiedziała.
Stała w takim miejscu, że z pewnością była niewidoczna dla ciekawskiej sąsiadki.
- Rodzina dziewczyny zechce zatuszować cała sprawę, ale ja wiem gdzie to się stało. Przy Swamp Lake. Jeżeli odpowiednio szybko zjawimy się tam, to coś jeszcze uda nam się znaleźć. Pomożesz mi?








 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 19-09-2016, 12:09   #7
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Ta noc była wyjątkowo niekompletna. Seks nie usatysfakcjonował go, obicie mordy również nie. Oba skończyły się zbyt szybko. Głęboko w Matthiasie kłębiło się znacznie więcej emocji, o wiele więcej żądzy i wściekłości. Wszystko to kotłowało się tak bardzo, że nie zastanowił się nawet, jak Szepcząca Bryza weszła do środka. Nie miał pojęcia, dlaczego pojawiła się u niego, skoro zależało jej na czasie. Nie obchodziło go to, podobnie jak sąsiadka. Fakt, że był w samym ręczniku niewiele zmieniał, jeśli ktoś miał problem z nagością - całościową lub częściową, to powinien odwracać wzrok. Nie speszył się ani na moment, przechodząc od wyjścia Hannah do rozmowy z Indianką bez gubienia rytmu jego pędzącego życia.

- Ją jeszcze odwiedzę - wyszczerzył zęby w wilczym grymasie. - Jedziemy.
Nie zwykł zadawać zbędnych pytań. Już w ruchu zarzucił skórzaną kurtkę i wsunął buty, do kieszeni chowając kluczyki.
- Co wiesz?
- Mniej niż chciałabym wiedzieć. - Odparła z nutą złości w głosie. - Nawet jej do lekarza nie zawieźli, bydlaki. Od jej przyjaciółki wiem gdzie była. Miała tam spotkać się ze swoim chłopakiem, chłopakiem z miasta. Pewnie dlatego nie powiedziała rodzicom.
Zatrzymał się w połowie wciągania spodni i przeszył ją wzrokiem.
- Masz adres chłopaka? Miasto jest tu - warknął, z nieukrywaną sugestią w głosie, że miałby ochotę go przesłuchać. Na swój sposób.
- Rozmawiałam już z nim. - Odparła wpatrując się w niego z uważnie. - To nie on.
Głuchy warkot i powrót do ubierania się był całą odpowiedzią. Po kilkunastu sekundach był już przy drzwiach. Otworzył je i poczekał na nią.
- Opowiedz wszystko.
- Po za miejscem, w którym to się stało i tym, że chłopak tego nie zrobił niewiele wiem. - Szepcząca Bryza podążyła za Grantem. - To przyjaciółka ofiary mi o wszystkim powiedziała. -Jedź do Swamp Lake. - Zakomenderowała. - To spory obszar do przeszukania. Poprzednia ofiara tez tam została napadnięta. Jej rodzice też nie wnieśli oskarżenia. A policja nie kiwnie palcem bez tego.
Zamknął drzwi, zabierając wcześniej jeszcze strzelbę. Klasyczny shotgun był dobry na bardzo wiele problemów. Motor stał przed wejściem. Usiadł na niego, gestem wskazując na miejsce za sobą.
- Nie uda ci się namówić jej do opisu miejsca? Bez tego znów utkniemy.
Odpalił silnik.
- Ślad jest świeży. - Powiedziała siadając z nim i obejmując w pasie. Wyraźnie czuł jej zapach. Mydło, wiatr i jakieś zioła. -Zaczynam wierzyć, że to próba zastraszenia nas. Starszyzna dostała propozycję kupna ziemi tuż przy jeziorze. W okolicy widziano kręcących się obcych. Nie tylko tam byli. A gdzie się pojawili dochodziło do gwałtu. Wszystko zaznaczyłam sobie.
Grant wciągnął głęboko powietrze wraz z zapachem skór i Bryzy, a potem ruszył gwałtownie, nie mówiąc już ani słowa. Wybrał najkrótszą drogę do jeziora.

Ruch o tej porze był niewielki. Wybierał skróty i leśne drogi, tak jak z McMahonem. To co od razu rzuciło się w oczy, to świeże ślady samochodu pozostawione na drodze leśnej, które pojawiały się i znikały. Ktoś poruszał się częściowo tą samą drogą co oni. I to nie były ślady samochodu rudego Irlandczyka, któremu dwa dni wcześniej Grant towarzyszył.
- Samochód! - Krzyknęła Indianka.
Grant też go dostrzegł. Charakterystyczny, zielony ford super duty należący do miejskich zakładów drogowych stał zaparkowany przy drodze. Niemal w tym samym miejscy, kilka dni wcześniej on i McMahon zostawiali auto, by ruszyć piechotą do jeziora. Na motorze można było podjechać jeszcze dalej, ale nie autem. Grant zwolnił. Mógłby się zatrzymać i dalej podejść pieszo, dzięki czemu byliby o wiele cichsi, ale nie było to w jego stylu. Przejechał obok samochodu i pojechał dalej.
- Gdzie zaczynamy? - zapytał przekrzykując warkot silnika.
- Jedź prosto. - Odkrzyknęła mu.
Następnie pokierowała ich drogami dostępnymi dla jednośladów, czego dowodziły koleiny.
- Chłopak mówił, że jechał skuterem. - Tłumaczyła wybierając drogę. - Jest tylko kilka takich miejsc. A od miasta można dojechać tylko w dwa. I do obu łatwo i szybko można dojść od domu dziewczyny. -
Droga, którą wybrała prowadziła praktycznie nad samo jezioro.
Kamienisty, ale łagodnie schodzący brzeg dawał możliwość biwakowania. Trzeba było tylko przejść kawałek wzdłuż brzegu. Szepcząca Bryza pewnie prowadziła do ukrytego za krzakami i niewidocznego z drogi miejsca.
Była to idealna miejscówka na wypady w gronie przyjaciół jak i na romantyczne wieczory we dwoje. Musiało być też dobrze znane mieszkańcom rezerwatu i często odwiedzane, czego ślady zauważyli oboje.
- To nie tu. - Powiedziała z wyraźnym zawodem w głosie Indianka, gdy obejrzała ślady. - Od kilku dni nikogo tu nie było.
Miała racje i Grant też to czuł. Miejsce pachniało naturą. Chociaż jego nozdrzy i Indianki też, zaczęła wyraźnie węszyć, dotarł słaby zapach ludzkiej krwi. Mężczyzna spojrzał na towarzyszkę i warknął cicho. Sięgnął po broń i wciągnął głębiej powietrze. Bez dalszej zwłoki ruszył w stronę zapachu, bacznie rozglądając się na boki i trzymając przed Szepczącą. Zagrożenie go przyciągało, zachęcało do rzucenia się w jego objęcia. Stłumiony instynkt czasami krzyczał, że to on jest alfą, że to on jest przywódcą. Teraz szedł pierwszy, bez strachu i zawahania.
 
Sekal jest offline  
Stary 21-09-2016, 01:12   #8
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Wilki potrafią szybko biegać. Milczący Wędrowcy do tego chyba zostali stworzeni. Psuja rzadko chodziła, zwykła biegać. Ten pęd i euforia jaką za sobą pociągał działał na Psuję jak narkotyk. Gdy podbiegła pod znajomy domek po prawdzie zapominała już o celu, który jej przyświecał. Po wtóre tak się w tym biegu zagalopowała, że z rozpędu machnęła jeszcze trzy kółka wokoło ogrodzenia.
Wyciem komunikowała jednak, że tu jest i czeka. I że sprawa nie cierpi zwłoki.
Bo nie cierpi?
Czmychnęła przez płot, a dokładniej przez szczelinę z wyłamanym szczeblem.
Poczuła zapach psa. A w zasadzie dwóch. Woń była na tyle intensywna, że Psuja mogła wymalować w swojej głowie bliskie prawdy obrazy czworonogów. Wielka Fajtłapa i Skrzywdzony Puszek.
Wbiegła schodkami na ganek. Frontowe drzwi nadal były zamknięte. Czyżby felczer spał? Nie słyszał jej nawoływania?
Zaskomlała gniewnie, pazury zaszurały o drewno wejściowych drzwi.

Zmęczenie okazało się półśrodkiem. Namiastką. Oczy miał zamknięte. Kineks leżała obok. Spokojna już. Wiedział, że to co przed chwilą się z nią działo to nie był zwykły koszmar. Ale nie przejmował się. Od zawsze z nimi igrała. Czasem wychodziło jej to na dobre, czasem na gorsze. I nigdy nie zrobiły jej niczego czego nie dałoby się odkręcić. Nie przejmował się więc za bardzo. Po prostu tak jak ona. Też to cholera czuł. Dziewczyny. Dzieciaki. Zwierzęta i rośliny. A teraz jeszcze oni. Ci z granicy. Coś się psuło. Ropiało i gorzało pod zdrową, gładką skórką turystyki wypoczynkowej… W końcu zasnął.
Chrobotanie na ganku… Nie ciche. Domagające się. Zdjął z siebie ramię pogrążonej w błogim śnie Kineks. Wstał. Dźwięk znajomy wszystkim jemu podobnym. Gość więc. Na tyle niecierpliwy by nie czekać do rana i na tyle ufny, że wierzył, że gospodarz nie zaatakuje intruza z miejsca. Skojarzenia powędrowały w kierunku samotnego szałasu w lesie… London był już przy drzwiach. Nie narobił jazgotu wiedząc, że Jeremiah już nie śpi. Psy alarmują przed niebezpieczeństwem tylko tych, którzy alarmu wymagają. Jack ostrożnie wyglądał z kuchni. Indianin gestem pokazał obu psom spokój po czym wyjrzał na dwór przez zasłonkę po czym nie uzbrojony w bokserkach i t-shircie, odsunął zasuwy i otworzył drzwi.
Zmierzył wilczycę wzrokiem ani nie należącym do kogoś kto spał, ani kogoś komu miłe były odwiedziny. Odsunął się jednak na bok, by mogła wejść.

Wyminęła Indianina ze zwinnością wiewiórki, nie otarła się o jego nogi ani kawałeczkiem futra. Weszła do środka jak na swoje włości, przebiegła korytarz z nosem przy ziemi.
Na spotkanie wybiegli jej Fajtłapa i Puszek. Wyglądali wypisz wymaluj tak, jak pachnieli.
Zawarczała ostrzegawczo aby trzymali się z daleka. Jackowi przyszło to z łatwością. Londonowi z dużym trudem. Pobiegła w głąb zaciemnionego domu, zniknęła za zakrętem do kuchni. Gdy Indianin plus dwa trzymające się za nim psy tam dotarli waderę zastąpiła brudna rozczochrana dziewczyna. Siedziała na kuchennej wyspie i przebierała wartko patykowatymi nogami zwieńczonymi masywnymi wojskowymi buciorami.
- Jest problem – z kosza z owocami wywlekła pomarańczę, przywiodła pod nos i powąchała. - Coś dziś wywąchałam. Coś co mnie niepokoi.

- Spokój - powtórzył cicho, acz stanowczo na oba niepogodzone z zachowaniem gościa psy. Szczególnie London zdawał się nader osobiście odbierać nonszalancję dziewczyny pobłyskując biłaymi kłami.
Gdy usłuchały i odeszły, Indianin podszedł do dziewczyny, wyjął z jej ręki pomarańczę i odłożył na powrót do koszyka.
- Co takiego? - zapytał krótko.

Skrzywiła się niepocieszona, że odebrał jej owoc. Gdy on odkładał pomarańczę Psuja miała już w ręce jabłko, na dodatek zdążyła je naznaczyć wielkim ugryzieniem.
- W basze był kiejowca ciężarófki – mówiła z napchanymi do granic możliwości ustami, ciężko było ją zrozumieć.
Przeżuła i połknęła.
- Był dziwny. Cuchnął.
Kolejny gryz. Sok trysnął na brodę i zakurzoną kurtkę, pełne usta nie przestały kłapać.
- Potem wjóciłam do stata. Zjedli coś. Łosia. I tam, też cuchnęło. Fokoło. Jak ten dzifolong z baru.

- Oni wszyscy cuchną. - Indianin skrzywił się - I zostawiają swój zapach na wszystkim do czego się zbliżą. Kiedy siebie ostatnio wąchałaś?
Psuja obnażyła białe dziewczęce ząbki w wilczy gniewny sposób. Odciągnęła jednak poły kurtki i zanurzyła w jej wnętrzu pół twarzy.
- Pachnę naturą, ot co – skwitowała.
Jeremiah wyciągnął z kosza jeszcze jedno jabłko, postawił obok niej na stole, a resztę przestawił na kuchenny blat.
- To mógł być twój kierowca. A mogło być truchło z szosy. Potrącił je, zwalił na pobocze. Wilki nie wybrzydzają ostatnimi czasy.

- On cuchnął śmiercią. Tak samo las wokół truchła. A wilki trawią je teraz w brzuchach.
Psuja pożarła jabłko w całości. Przełknęła nawet pestki i korzonek. Drugie jabłko oglądała łapczywie ale ostatecznie schowała je w kieszeni kurtki.
- Tam były szczenięta. Pomyśl Winnetou, co jeśli zeżarły zakażone mięso? Nie wiemy jak ta zaraza się rozprzestrzenia.
Ciężkie podeszwy gruchnęły o podłogę gdy zeskoczyła z blatu.
- Przemień się, zabiorę cię tam.

Indianin pokręcił głową z niejakim znużeniem i powątpiewaniem. Nic jednak nie rzekł. Wyraźnie ważył jej propozycję. Ostatecznie podszedł do drzwi frontowych, otworzył je i pokazał na dwór.
- Wyjdź - powiedział tonem nieco podobnym do tego jakim zwracał się do psów - Wyjdź, muszę się ubrać.

Po chwili wyszedł z domu ubrany w jeansy i wzorzystą koszulę. Psuja tak jak się spodziewał była już w wilczej postaci. Zamknął drzwi i wyprostował rozciągając zastałe mocą nocy kości. Za rzadko to robił…
Las rozbłysnął miriadem zapachów. Swoich własnych, a także goszczących w nim istot. Psuja nie była tu wyjątkiem, a smrodu piwa i nikotyny pomylić się z niczym nie da. Łapy pognały po igliwiu.


Zaczynało świtać gdy wrócił do domu. Zmęczony i brudny, ale w pewien sposób zadowolony, że nie odprawił dziewczyny z kwitkiem. Psuja być może rzeczywiście znalazła coś przełomowego. Zamiast seryjnego gwałciciela, rytuał krzywdzący ziemię… To miało sens. Ktoś wiedział, że Indianie nie będą tego zgłaszać. A wczoraj wszystko się powtórzyło. Codziennie zatem? Dziś też? Gaja raczyła wiedzieć. Skurwiel tak to rozpracował, że póki co był bezkarny. Ale jeśli to rytuał, to…
Cios otrzymał w drzwiach. Nie policzek za karę. Normalne uderzenie płaską ręką. Aż mu głowę odwróciło. Mimowolnie zacisnął pięści.
- Pół nocy - powiedziała przez zaciśnięte zęby Kineks - Pół pieprzonej nocy…
Spojrzał jej w oczy dostrzegając gniew, wyzwanie by stawić mu czoło i kpinę na okoliczność odrzucenia tego wyzwania.
- Jestem na to zmęczony.
Kiwnęła głową.
- Ja wiem. Masz swoje sprawy Ho’Kee. Ale mógłbyś kurwa mnie chociaż obudzić i oznajmić, że będziesz się włóczył z siksami po lesie!
Minął ją i bez słowa ruszył prosto do sypialni. W pół do szóstej. Miał niecałe trzy godziny na sen. Zastąpiła mu drogę z niezmienionym wyrazem twarzy. Tylko miejsce kpiny wyparła rosnąca złość. Ponownie uderzyła. Tym razem obiema pięściami w tors. Jakby dobijała się do zamkniętych drzwi.
- Wiesz, że mnie to wkurwia.
I ponownie.
- Wiesz o tym!
- Dość już, Kineks...
- I mi to robisz!
I ponownie. O raz za dużo.
- Powiedziałem, dość!
Uderzył tyłem otwartej dłoni. Na odlew. Mocno. Zatoczyła się i przewróciła na łóżko zakrywając twarz.
Przez chwilę stał nad nią ciężko dysząc. Znał to uczucie. Było w tym coś z upojenia. Myśli szybkie i urywane. Niewyraźne. Zagłuszane cichym denerwującym szumem narastającej w głowie gorączki. Coś obrzydliwego i oczyszczającego jednocześnie. Doświadczenie nauczyło go jak potraktować to jako codzienność.
Rozebrał się i położył obok nadal dochodzącej do siebie Kineks. Po chwili uniosła się nad nim i spojrzała mu w oczy. Kilka suchych już śladów po łzach znaczyło ścieżkę ku pękniętej, napuchniętej wardze. Po złości nie było śladu. Została bezsilność. Powoli wyciągnęła rękę i palcem dotknęła jego ust. Następnie poprowadziła go do swoich znacząc go krwią i ponownie do jego. Po czym bez słowa położyła się na plecach. I przez dobre pół godziny oboje leżeli w milczeniu wpatrując się w jaśniejący od porannych promieni słońca, sufit. Pierwszy przerwał ciszę.
- Śniło ci się coś?
- Nie. Znaczy tak. Ale nie pamiętam co.
- Podniosłaś się nagle i powiedziałaś, że “zapłacą za zbrodnie”.
Milczała.
- Zachowywałaś się jakby cały czas cię nękały.
- Wiem. Boję się trochę. Muszę mu o tym powiedzieć.
Milczał.
- Powiedz o czymś jeszcze. Ta dzika znalazła miejsce w lesie. Zgwałcono tam dziewczynę. Czułem wyraźny zapach człowieka. Ale były tam też wilki. I nie zwracały na to żadnej uwagi. Podejrzewam, że to rytuał. I że to on drażni duchy.
Odezwała się dopiero po chwili.
- Powiem.


- Tak. Tak, to był jego dyżur. Nie. Nie odbiera telefonu. Dobra. Ale dajcie znać czy miał dziś jakieś zgłoszenia od Indian.
Rozłączył się i ziewnął. Jeśli Greenpeace znalazła dziewczynę i zrobiła co jej powiedział, to powinna wylądować u Jernigana. Jeremiah nie lubił tego podstarzałego doktora. Ale pewnym jak słońce było, że jeśli tak się stanie to do niego nie przyjdą Oijbwe prosząc by zataił sprawę. Tylko co z tego? To nie był kryminał. I to caern powinien wziąć się do działania…
Cholera jasna. Źle zrobił, że od razu jej nie zgarnął. Wiedziała jak drań wyglądał. Rozpoznałaby go…

Rozkojarzony podczas oględzin był tylko na początku. Potem objawy zaobserwowane u dzieciaków zaczęły się łączyć i odrywać jego myśli od gwałciciela. Reakcja skórna jak przy alergii na pierwszy rzut oka nie budziła obaw. Ale występowała u sporej grupy dzieciaków. I pod pewnymi względami przypominała objawy u leśnych zwierząt jakie odnotował Bill.
Zaczął od podziękowania za skontaktowanie się. Potem obejrzał kilkoro dzieci, porozmawiał z nimi i długo się zastanawiał. W końcu nic mądrego nie wymyślił. Objaw bez choroby można leczyć tylko objawowo. Zapisał prosty lek antyhistaminowy i wyciąg z gorzknika kanadyjskiego. A potem wsiadł do pickupa i pojechał nad Swamp Lake dokładnie zbadać i... przypomnieć sobie okolicę.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 21-09-2016 o 16:20.
Marrrt jest offline  
Stary 21-09-2016, 12:16   #9
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Psui nie podobał się zapach kierowcy ciężarówki. Kiedy ją zagadnął dziewczyna dosłownie skurczyła się w sobie. Dopiła do połowy piwo, mięso nie przeszło jej przez gardło pomimo dokuczliwego głodu.
I wtedy zawrzał ferment. Na tirowca rzucił się ten nadpobudliwy motocyklista.
Psuja wykorzystała moment aby stamtąd pierzchnąć.
Włóczyła się chwilę po parkingu wokoło baru, zła, że zaprzepaściła okazje na ciepłe żarcie.
Zataczała coraz szersze koła próbując znaleźć zapach kierowcy i jego ciężarówkę. Może wnętrze wozu powie jej coś więcej?
Ale wozu nie było.
Dziwne. Bardzo dziwne. Co to za kierowca ciężarówki bez pieprzonej ciężarówki?
Pytania zniknęły gdy okolice rozdarł wilczy zew.
Polowanie. Jest szansa, że wreszcie zapełni czymś brzuch.

*
Stado przywykło do obecności Psui ale pręgowany basior wzbudził żywe zainteresowanie. Szczeniaki trzymały podyktowany ostrożnością dystans, wadery pilnowały młodych, alfa robił się poirytowany obecnością obcego. Musieli działać szybko i nie nadużywać gościnności wilków. Jeremiah obiegł teren, wyniuchał z bliska truchło łosia. Psuja ponowiła swój samotny rekonesans. Spotkali się po kwadransie kawał od obozującego stada. Znów w ludzkich postaciach podsumowali informacje.
- No i? - dopytywała się dziewczyna. Tutaj, w głębi lasu, jej niechlujna powierzchowność nie rzucała się aż tak w oczy. Igły wplątane we włosy i brudna twarz sprawiały wrażenie rozmyślnego kamuflażu.
- Łoś był zdrowy - indianin ograniczył się do krótkiego zdania. Mimo iż jednak słowa te raczej powinny rodzić ulgę, brzmiały cokolwiek ponuro - Byk w sile wieku.
- Nie on był źródłem smrodu. Raczej okolica – Psuja odwróciła wzrok. - Ten kierowca tu był. Pieprzył się z kobietą.
- Nie pieprzył się - wyraźne zmęczenie pobrzmiało w jego głosie. Podszedł do drzewa i oparł się o nie ciężko - Pobił ją. A potem zgwałcił. Indiankę z rezerwatu.
- Czułam krew – przyznała. - Ruszę tropem dziewczyny.
- I co zrobisz? - warknął nieoczekiwanie indianin - Poliżesz po twarzy na pocieszenie? Nawet jej stąd nie wytaszczysz. Idziemy razem.
- Nie ma sensu. Tylko powęszę – zaoponowała Psuja z typowym niedorostkom buntem.
- Ona nie jest pierwsza – Indianin powiedział to już do jej pleców. - Twój tirowiec działa tu od jakiegoś czasu. Bije. Gwałci. Zostawia. Ale teraz ty pomyśl mała Greenpeace, co jeśli te gwałty to nie zbrodnia zwyrodnialca, a jakiś rytuał? Bo to, że wataha spokojnie sobie w tym smrodzie tam siedzi, nie jest ani trochę normalne. Wyczuwszy człowieka powinny przenieść się daleko stamtąd. A i łoś nie jest normalny. To był silny, zdrowy byk. Wilki na takie nie polują.
Przez chwilę milczał.
- Wracam. Wezwę patrol w okolicy. Jeśli ją znajdziesz, wezwij pomoc. Masz komórkę?
Psuja szybko zaprzeczyła.
- To wyjdź na szosę. Kilka razy będą przejeżdżać zanim zamkną zgłoszenie.
- Gliny to kłopoty, unikam ich – odparła niechętnie. - Skąd wiesz, że były wcześniejsze?
- Bo dwie z nich zanim wróciły do domu, przyszły do mnie - w głos wdarł się ton niecierpliwości
- Zrobił im to ten sam człowiek? Kierowca bez ciężarówki? - zainteresowała się.
Jeremy w odpowiedzi, zbliżył się do niej blisko stając z nią twarzą w twarz. Coś błysnęło w jego oczach. Coś cholernie pasującego do tych lasów. - Posłuchaj mnie Greenpeace. Bawisz się w leczenie zwierząt? W porządku. Baw się. Znajdź źródło. Dobierz lekarstwo. Gaja ci podziękuje. Ale do tych dziewczyn się lepiej nie zbliżaj. Wśród tutejszych ludzi są nie tylko rumiani uśmiechnięci indianie obsługujący klientów resortu i kasyna. Ci ludzie honor cenią znacznie wyżej niż krzywdę swoich córek. A krzywdę córek znacznie wyżej niż los jednej białej dziewczyny. Nadepniesz im na ten honor za mocno i któregoś razu możesz zobaczyć o jeden cień za dużo.
Słowa Jeremiego chyba wywarły właściwe wrażenie bo Psuja postąpiła kilka niemrawych kroków w tył.
- A co jeśli to jest źródło? - burknęła. - Zło, które wyrządzają tym indiankom? Wsiąka w ziemię z ich krwią i wstydem i ją zaraża? A skażona ziemia równa się skażone zwierzęta i ludzie?
- Jeśli to jest źródło... to trzymaj się od niego na odległość. Dam znać teurgom Uktena. Obserwuj te wilki. Sama choroba nie jest celem sama w sobie. I... trzymaj się z dala od pubów. Naprawdę trochę śmierdzisz. A jutro rano... zbierz manatki i wyjedź stąd.
- Wiesz co Winnetou - Psuja zaczęła znikać w gęstych zaroślach - wolę śmierdzieć niż gadać frazesami z chińskich ciasteczek. Będę łazić i robić co mi się podoba.
Ostatnie co zobaczył to środkowy paluszek górujący nad poprutą rękawiczką bez palców.
Psuja odbiegła kawałek, odnalazła spokojny zakątek w gęstwinie. Przemiana nie szła jej nigdy jak pstryknięcie z palców, musiała się skupić i uzbroić w cierpliwość.
Na czterech łapach świat znów wydał się prostszy. Psuja wróciła do miejsca gdzie doszło do aktu przemocy. Poczekała aż spomiędzy plątaniny zapachów wyłoni się ten poszukiwany. Ranna dziewczyna. Indianka.
Zatoczyła kilka kółek z nosem przy ziemi aż złapała pewny trop. Początkowo biegła ostrożnie ale z czasem wilcze ciało złapało swój sprężysty rytm i Psują zawładnęło to uczucie podekscytowania towarzyszące pościgom.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 21-09-2016 o 14:26.
liliel jest offline  
Stary 21-09-2016, 12:18   #10
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Santa Maria, Madre di Dio... co za burdel.

I to akurat wtedy, gdy Merlin powinien cyzelować ostatnie poprawki na projekcie. Na dobrą sprawę nie powinien wstawać od biurka, póki nie skończy. Ale wstał, i precyzyjnie potrafił wskazać palcem tego powody. Matka i jej wyśrubowane wymagania. Merlin miał obowiązek, dyktowany faktem, że raczyła mu kapnąć ze swojej osobistej puli genetycznej. W związku z tym powinien być Rockefellerem, Terminatorem, Rudolfem Valentino i Jezusem jednocześnie. Jakby się urodził wtedy, kiedy miał, może i by był. Miałby też jaja, żeby się teraz odwrócić plecami do krewniaka, który jego krewniakiem nie był, i zająć własnymi sprawami. I olać dokumenty, które miał przy sobie zaginiony. Tak były ważne. Dotyczyły jego inwestycji, na nie do końca jego ziemi. Nie byłoby dobrze, gdyby wypłynęły... ale Merlin mógł zapobiec wszystkim kłopotom, które się z tym wiązały, i to na kilka sposobów. Sprawa rozchodziła się tak naprawdę o krewniaka Tubylców, który może zachlał, a może wdepnął w coś śmierdzącego i zdrowy rozsądek nakazuje, by go doprowadzić do ładu albo wyciągnąć z szamba za uszy.

Ujął miękką, smagłą dłoń siostry i przytknął ją sobie do czoła. Pachniała jego papierosem i francuskimi perfumami, którymi ją obdarował w zeszłym tygodniu. Nie chciał się z nią spierać, że Luther Koch to wartościowy i w sumie całkiem porządny człowiek. Umoczył się już kilka razy w interesach McMahonów i do tej pory wychodził obronną ręką. Zawdzięczał to temu, że lojalnie nie próbował podskakiwać wyżej własnej dupy, kombinować i pokątnie urywać dla siebie więcej, niż pozwalała przyzwoitość i instynkt samozachowawczy. Nie chciał też mówić Biance, że zaczął już rozmowy, mające na celu zapewnienie jej miękkiego lądowania i ochrony. Przy watasze Czarnych Furii.
- Matka dzwoniła? - rzuciła Bianca i wydęła usta.
Nie potwierdził. Wyciągnął kolejnego papierosa. W paczce został tylko jeden.
- Dzwoniła, bo wyglądasz jak gówno – zawyrokowała i skrzyżowała ręce na piersi. Usztywnienia stanika trzeszczały, poddawane nieludzkim naprężeniom. - Chryste, Merle, jak się nie uda, to po prostu wrócimy. Zajmiemy nasze miejsca jakby nigdy nic.
Nie powiedział, jakie to miejsce matka uszykowała Biance. I jakiego kawalera. On jako egzemplarz wybrakowany został wyłączony z planów podboju Ziemi przez osiągnięcie miażdżącej przewagi liczebnej. Bianca miała mniej szczęścia.

Koch i projekt. Projekt czy Koch. Trzeba wybrać, bo się jedno i drugie nie zmieści w dwudzistu czterech godzinach, nawet jeśli Merlin wsadzi w oczy zapałki i będzie pracował drugą noc z rzędu. Ani jedno, ani drugie nie rozwiązywało głównego problemu gryzącego Merlina jak robak. Wybrał pomoc krewniakowi. Głównie dlatego, że jeśli ten w coś wdepnął, to wygeneruje kolejną zmorę pożerającą cenny czas Merlina. Czas, który powinien poświęcać temu, do czego był przeznaczony.
- Znajdę go – skinął siostrze. Przymknął podpuchnięte powieki, gdy nachyliła się, by go pocałować na pożegnanie.
- I wyśpij się. Prosisz się o zawał.

Wybrał numer klienta i przytrzymując komórkę ramieniem, zaczął zgarniać niedopałki do pustego pudełka. Czarował dobry kwadrans, nim wynegocjował przedłużenie terminu. Na wszelki wypadek, na pięć dni. Powinno wystarczyć. Już w samochodzie, nawracając do wyjazdu z parkingu, jedną ręką wystukał sms do Granta.

Cytat:
Koch znikł. Brak kontaktu. Nasz kuzyn. Zajmę się tym. Możesz mieć to w dupie. Merle.
I co na to Matthias "Mam cię w dupie" Grant? Oczywiście, miał to w dupie. Merlin dał mu całe cztery minuty na odpowiedź, a potem przestał czekać. Zadzwonił z trasy po własnych kuzynów. Lorenzo McMahon, bratanek matki, może nie miał tego ociekającego testosteronem wdzięku Granta, który aż bił po oczach, w przenośni i dosłownie, ale miał naturalny talent do boksu. Zajechał wysłużoną terenówką na wskazany przez Biancę parking, gdy Merlin już od kwadransa wykazywał głębokie zainteresowanie ustawioną lekko z boczku mapą okolic jeziora. Zatrzymał się koło zielonego auta zakładów drogowych, i na Merlina nawet okiem nie rzucił. Wyłuskał się zza kierownicy, niski, ale kwadratowy i napakowany zbitymi mięśniami, przeszedł do bagażnika i zaczął wyciągać wędki. Z drugiej strony auta drugi kuzyn, Francesco, dobierał się w rękawiczkach do zamka forda super duty, zasłoniętego od strony drogi terenówką. Ptaszki śpiewały, Merlina użarł w kark jakiś przejaw lokalnej natury, inne przejawy krążyły wokół jego rudej głowy, czekając na dogodny moment do ataku. Ich bzyczenie splecione z ptasimi trelami generowało zalążki migreny. Po drugiej stronie parkingu wokół forda i terenówki trwały dwuosobowe manewry, zmierzające ewidentnie w stronę Wielkiego Finału. Merlin poprawił ramiączka plecaka, poprawił bojówki na wąskich biodrach, za ucho zatknął papierosa na zaś i pomaszerował w las. Dołączyli do niego po chwili, objuczeni sprzętem wędkarskim. Nawet saperkę wzięli, do kopania glizd na przynętę. Pełen profesjonalizm.

- No i?
- No i nic niezwykłego. Zdaje się, że poszedł w las.
- Papiery?
Lorenzo i Francesco pokręcili jednocześnie głowami, jak dwie marionetki uwiązane do tego samego sznurka. Merlin powiódł zniesmaczonym spojrzeniem po ścianie lasu za nimi, potem po ścieżce, poznaczonej koleinami po przejeździe jednośladów, jednym nawet całkiem świeżym, jak na gust Merlina, wielkiego znawcy życia w dzikich ostępach lokalnego lasku pod miastem. Poznawał po rozjechanych robalach, jeszcze nic ich nie zeżarło. Na łonie natury białko, które się nie broniło, zawsze zostawało niezwłocznie zeżarte.

- Idziemy na spacer.

Rozdzielili się, by szybciej obejść sieć leśnych ścieżynek. Merlin maszerował uparcie. Od czasu, kiedy zaczął na wyprawy jeździć z Grantem, forma mu się poprawiła. Matthias narzucał dzikie tempo, jakby za każdym wzgórzem czekało na niego coś niesamowitego i musiał się spieszyć, by przyłapać tego, co mu to kradnie sprzed nosa, na gorącym uczynku. Przez godziny, w których próbował nadążyć za nim po wertepach, Merlin się cokolwiek wyrobił. Ale i tak zaczynał czuć początki zadyszki.

Telefon Lorenza zastał go akurat w momencie, gdy zaległ tymczasowym obozem na korzeniu sosny, by sobie zapalić.
- Mam ślad Kocha.
- Gratulacje, Tarzanie. - Merlin zgasił zapalniczkę i podniósł się niechętnie z zaimprowizowanego siedziska. Starannie zwinął minikarimatę, zawiązał ją sznurkiem i wepchnął do plecaka. Razem z designerskim termosem wypełnionym aromatyczną brazylijską kawą.

W umówionym miejscu czekał Francesco. Lorenzo stał kilkanaście metrów dalej, oddychał głęboko i co jakiś czas potrząsał głową jak mokry pies.
- Czuje krew. Stamtąd, gdzie polazł Koch – poinformował Merlina Francesco. - Czekaliśmy na ciebie.

Merlin mrugnął. Poznawał to miejsce, jedno z ostatnich, które odwiedzili z Grantem. Miał sporo nadziei związanych z tą lokalizacją, i to niebezpodstawnych. Zsunął plecak z ramienia, dobył aerozol na komary i kleszcze i otoczył swoją sylwetkę gęstą mgiełką ostro woniejącego specyfiku. Wrzucił sprej do kieszeni, i przełożył spluwę z plecaka za pasek.
- To zdaje się, koniec rodzinnego wypoczynku na łonie natury.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 21-09-2016 o 12:43.
Asenat jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:36.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Content Relevant URLs by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172