24-08-2017, 09:50 | #1 |
Edgelord Reputacja: 1 | PRELUDE: Dream is collapsing
__________________ Writing is a socially acceptable form of schizophrenia. Ostatnio edytowane przez Zell : 29-08-2017 o 10:37. |
29-08-2017, 00:54 | #2 |
Edgelord Reputacja: 1 | PROLOGUE: Don't think about elephants
__________________ Writing is a socially acceptable form of schizophrenia. Ostatnio edytowane przez Zell : 15-10-2017 o 21:12. |
15-10-2017, 21:10 | #3 |
Reputacja: 1 |
|
15-10-2017, 23:26 | #4 |
Reputacja: 1 | Tęcza. Pieprzona, kolorowa tęcza. Chłopak patrzył na nią przez chwilę urzeczony, zaskoczony zjawiskiem, które nie miało prawa zaistnieć nim w odruchu obronnym zakręcił kurki. Reakcja. Impuls nerwowy między synapsami. Odpowiedź na odchylenie od normy. I wtedy zamiast powrotu do normalności... Steven cofnął ręce. Kolejny odruch. Jakby się bał, że emanacja barw może go w jakiś sposób dotknąć, zarazić. Rozejrzał się wokół siebie. Był sam na zmywaku. Na kuchni stał Alejandro tasakiem siekając mięso. Tłuste, długie włosy przepasane rzemykiem. Za stojakiem z czystymi naczyniami przez uchylone drzwi widział profil Grubej J. Był sam... Spojrzał do zmywaka. Deska ciągle tam była. Pieprzona, kolorowa deska w barwach tęczy. Jeśli to jakiś wyciek chemiczny z oczyszczalni ścieków... Podniósł dłoń uzbrojoną w niebieską gumową, jak sądził - chemoodporną rękawicę i sięgnął powoli po deskę. Deska zachowała się zaskakująco przyjacielsko na pierwsze spojrzenie. Nie zaatakowała w żaden sposób, jej kolor nie przepełzł po skórze Stevena ku jego oczom, aby dzięki chemii w nim zawartej wypalić jego oczy. Deska po prostu... ...nie zrobiła nic. Steven mógł ją unieść bez widocznych konsekwencji, aby zauważyć, że kolor deski bynajmniej nie wygląda na świeży, nałożony przed chwilą. Co za gówno? Chłopak potarł kolorową powierzchnię palcem, a gdy nie zostawiła śladu na jego rękawiczce, przyjrzał się jej jeszcze raz uważniej, nie zmienionej fakturze drewna noszącego ślady noża i ferii barw płynnie przechodzących jedna w drugą. Odłożył deskę do odciekacza i odkręcił ponownie oba kurki. Tym razem jednak nie popłynęła z kranu tęczowa woda. Wszystko było tak normalnie jak zwykle. Oczywiście prócz koloru jaki przyjęła deska... ...i ledwo wyczuwalnego zapachu farb niknącego szybko w powietrzu. Splunął w zlew. Zakręcił wodę. Alejandro rzucił raz jeszcze mięsem, w swoim hiszpańskim dialekcie amerykańskiego i wytarłszy mokre ręce w spodnie popłynął płynnym chodem w kierunku zaplecza. Przerwa. Gumowe rękawice poleciały na blat. W ślad za nimi wylądował ciężki kuchenny fartuch. Chłodne powietrze w wąskiej, zaśmieconej uliczce między koszami z odpadkami i porozrzucanymi drewnianymi skrzyniami dawało odetchnąć po duchocie kuchni. Smród rozkładu i szczyn lokalnych obszczymurków wyciskał łzy z oczu. Śliskie od nieczystości kocie łby i jeden rudy, włochaty, przyglądający mu się z zainteresowaniem zza kubła na śmieci. Ciągle nieufny. Steven rzucił w jego kierunku kawałkiem mięsa. Kot odskoczył, by po chwili wychylić znowu łepek i porywając zdobycz czmychnąć w sobie tylko znanym kierunku. Codzienny rytuał. I tak już od dwóch tygodni. Hiszpan siedzący na jednej ze skrzyń parsknął. - Jebany gato. Młody nie odpowiedział. Sięgnął do kieszeni koszuli i wyciągnął paczkę Lucky Strike. Wpakował papierosa do ust i pstryknął w zapalniczkę... ...która wypluła z siebie płomień, którego wielokolorowy ogień zatańczył przed oczami Stevena... - Będziesz tak go karmił to więcej przylezie. - mruknął Alejandro, patrzący w kierunku, w jaki czmychnął kot. ...a po zapalniczce, niczym ze świecy, spłynął żółty wosk. Zapalniczka wypadła z ręki. Z suchym stukotem odbiła się od kocich łbów. - Kurwa - słowo poleciało w ślad za nią. - Nie twój pierdolony interes! To drugie było skierowane do latynosa. Niezrozumienie było zapalnikiem agresji. Steven wyciągnął papierosa z ust i ze złością przydeptał zapalniczkę. Pękła z chrzęstem. - Kurwa - skwitował. Dłoń trzymająca papieros trzęsła się. Wyrzut adrenaliny. Musiał zapalić. - Masz ogień? - spojrzał pytająco na Alejandro. - A ty co taki wkurwiony na świat? - latynos podał Stevenowi pudełko zapałek z wytartą nazwą na nim. Pozostał jedynie mało artystyczny czarny obrazek z logo, przedstawiający smoka. - Dzięki - odparł wkładając papieros do ust i przyglądając się krytycznie smokowi z opakowania. Zielony gad rozpostarł skrzydła i niespodziewanie zionął tęczowym ogniem. Steven wyrzucił pudełko jak oparzony. Chlapnęło w brudną kałużę. - Widziałeś? Widziałeś? - wskazał ręką, prawie podskakując z ekscytacji. - Najpierw jebana tęcza z kranu, później ta deska pokryła się kolorami jak jakiś pierdolony obraz Muncha, zapalniczka wybucha kolorami a teraz ten smok. Widziałeś? Brakuje tylko patatających wielokolorowych jednorożców! Alejandro spojrzał na niego z rozdziawionymi ustami. - Młody, chyba musisz odwiedzić psychiatrę. Słuchaj, to może ci pomóc... Chłopak uśmiechnął się do swoich myśli, obrócił pudełko w palcach. Wyjął zapałkę drżącymi dłońmi i potarł. Pękła. Smok ani drgnął, drwił z niego z opakowania. Druga zapałka również nie chciała współpracować i ani myślała się zapalić by w końcu podzielić los pierwszej. - Kurwa, sam widzisz, to świat jest przeciwko mnie - oddał pudełko latynosowi. - Mógłbyś? Dzisiaj nie jest mój dzień. Alejandro patrzył na chłopaka zupełnie nie wiedząc co powiedzieć, więc nim się odezwał położył dłoń na ramieniu Stevena. - A teraz powiedz mi szczerze. - chłopak zobaczył w swojej dłoni kawałek kartonika, jaki musiał leżeć na ziemi, a pudełko zapałek w tym miejscu, w które je cisnął - rozmiękające w kałuży - Co brałeś? Spojrzał raz jeszcze na rozmiękczony kawałek tektury w dłoni, na pudełko zapałek rzucone w brudną kałużę. Zacisnął pięść tak mocno aż paznokcie wbiły mu się boleśnie w skórę. Zwariował? - błysnęła krótka myśl, lecz nim zdołała jaśniej zapłonąć została zalana przez złość - zawór bezpieczeństwa. - Pierdol się - warknął. - Czy możesz po-pro-stu - wycedził przez zaciśnięte zęby - odpalić mi tą jebaną fajkę?! Jeeezu, musiał zapalić. Głód papierosa i niezrozumienie sytuacji nakręcały jego irytację. - Proszę? Alejandro wyciągnął pudełko zapałek z kałuży i otrzepawszy je z wody, wyciągnął zapałkę. Następne chwile zdawały się testować chłopaka, gdy dopiero trzecia z zapałek zapaliła się odpowiednio. - Weź na wstrzymanie z tymi prochami. - mruknął Alejandro podpalając papierosa - Bo się wykończysz... albo robotę stracisz. - mężczyzna patrzył nieufnie na papierosa Stevena - Idź do domu, bo w tym stanie to jeszcze nam bywalców przepłoszysz i narkotykowych ściągniesz. Papieros drżał w dłoni gdy wkładał go do ust. Hiszpan przystawił płomień do końcówki Lucky Strike. Chłopak zaciągnął się gorzkim, ciepłym dymem. Przytrzymał go w płucach przymykając oczy. Odchylił głowę do tyłu i powoli wypuścił powietrze. Spojrzał na kucharza. - Jestem czysty - powiedział z wyrzutem ale już bez agresji. - Po prostu... Przez chwilę się zastanawiał jak mógłby wytłumaczyć latynosowi to co mu się przydarzyło, lecz szybko doszedł do wniosku, że to rzeczywiście mogłoby brzmieć jak majaki jakiegoś naspeedowanego ćpuna. - ... dzisiaj nie jest mój dzień i... pewnie złapałem coś od Emily - skłamał. Zaciągnął się ponownie dymkiem. Miło drażnił płuca. Uspokajał. - Już mi lepiej. Dam radę. Ognik z papierosa doszedł do filtra. Rzucił niedopałek na ulicę i przydeptał butem. - Dzięki - wbił ręce w kieszenie, ciągle drżały - i przepraszam za tamto. - Jasne... Nie było sprawy. - mruknął latynos spoglądając wciąż nieufnie na Stevena, ale w końcu odpuścił - Rób co chcesz tylko kłopotów tu nie sprowadzaj, co? Żadne z nas by tego nie chciało. Alejandro zrobił krok w stronę wejścia, ale nim zniknął w środku wracając do pracy, rzucił jeszcze na odchodne: - Wisisz mi piwo i pudełko zapałek. - rzucił Stevenowi rozmiękły kartonik z kilkoma pozostałymi zapałkami - To jest zasyfione. Piwo za bycie miłym. - wykrzywił usta w (zapewne) uśmiechu. Już miał wejść przez tylne drzwi gdy... - Alejandro? - Hiszpan zatrzymał się w pół kroku. - Nie wspominaj o tym Grubej J. *** - Cześć dziadku - Steven poprawił pled, który zsunął się z nóg starego, wysuszonego człowieka, wkładając mu do kościstej dłoni otwartą butelkę budweisera, którą kupił wracając z pracy razem z piwem i zapałkami dla Alejandro oraz kilkoma tubkami farb, które miał na ukończeniu i kilkoma pędzlami. - Czegoś ci potrzeba? Arnold Scott, nestor rodziny uśmiechnął się ciepło. Mimo siedemdziesięciu paru lat na karku i siwych włosów na głowie, jesień życia była dla niego łagodna. Ciągle był sprawny fizycznie i psychicznie, i chociaż poruszając się wspomagał się drewnianą laską, to do jego codziennych rytuałów należał, pomimo wyraźnych sprzeciwów syna Michaela, kilkugodzinny spacer. Wieczorem zwykł był siadać na bujanym fotelu przy oknie i obserwować ulicę zza zasłony. - Dziękuję Stevie - poczochrał mu czuprynę jak małemu chłopcu. - Mam wszystko czego może potrzebować taki stary ramol jak ja. Coś cię martwi? Dziadek jakimś szóstym zmysłem zawsze doskonale odczytywał nastroje swojego wnuka. - Kłopoty w pracy - odparł wymijająco. - Nic szczególnego. - Wiesz Stevie, że gdybyś tylko... - Tak, wiem Arnie - dłoń położona na ramieniu została przykryta suchą dłonią staruszka, - wiem... Idę trochę pomalować - potrząsnął jednorazówką, w której zagrzechotały kupione w Art Shop akcesoria. - Pokażesz jak skończysz? - Oczywiście. *** Wszechobecny zapach terpentyny, którego ojciec nie mógł się pozbyć mimo intensywnego wietrzenia, uspokajał. Jego małe królestwo; wąskie łóżko, sztaluga wciśnięta w wąską przestrzeń między meblem a ścianą tuż koło wysokiego okna, porozrzucane w pozornym nieładzie na szerokim parapecie tubki, pędzle, palety, szpatułki i gotowe płótna porozwieszane według nieznanego schematu jak i te oparte o ścianę. Dominowała czerń i szarość przetykana szkarłatem, przerażające abstrakcje, widmowe postacie nasuwające negatywne odczucia. W tle rozbrzmiała głośna, jazgotliwa muzyka. Emily wróciła ze szkoły. Steven skupił się na malowaniu. Jego mały świat - odskocznia. Zapomniał o otaczającej go rzeczywistości. Dał się ponieść. On - farba - pędzel - płótno, byli jednością. Często malując nie miał planu na obraz. Ten niejako malował się sam. Wtedy, gdy wpadał w taki trans, po skończonej pracy przyglądał mu się krytycznie, jak gdyby dopiero teraz widział go po raz pierwszy. Nic nie odrywało go od malowania, ani kłótnia ojca z córką, gdy ten wrócił do domu po kolejnym bezowocnym dniu poszukiwania pracy, ani Jennifer, która zajrzała na chwilę do niego. Skończył, gdy słońce zachodziło powoli nad dachami, rzucając ostatnie promienie światła na jego mokrą jeszcze pracę. Przysiadł na parapecie. Uchylił okno i wpatrując się w płótno odpalił Lucky Strike by zaciągnąć się głęboko uspokajającym dymem.
__________________ LUBIĘ PBF (miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną) |
17-10-2017, 12:53 | #5 |
Reputacja: 1 |
|
18-10-2017, 15:47 | #6 |
Konto usunięte Reputacja: 1 |
*Pedro Calderón de la Barca
__________________ Konto zawieszone. |
18-10-2017, 17:22 | #7 |
Reputacja: 1 | Mercy znała wody równie dobrze jak i Michael, chociaż z innej strony, nieosiągalnej dla młodego mężczyzny, a jednak to właśnie ten jacht był jego towarzyszem każdej podróży w tonie Wielkich Jezior, które od zawsze posiadały nutkę magicznej tajemniczości. Nieważne jak zostaną zbadane - nigdy nie staną się poznane w każdym calu, chociaż z upływającym czasem coraz mniej pozostawało ten niesamowitości, a nigdy nie wiadomo w końcu co nowego wymyśli nauka, aby spróbować obedrzeć wody z całej ich baśniowej natury. Czy było to dobre?
__________________ W styczniu '22 zakończyłem korzystanie z tego forum - dzięki! |