Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-10-2017, 17:57   #199
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
- To musiało się w końcu stać. Przyszli o bladym świcie. Dwóch doktorów z Andromedy oraz tuzin straży. Wywlekli go z łóżka i oblekli łańcuchem jak psa. Jak tylko ujrzałem tę groteskową scenę, wiedziałem co się święci. Barnesowie w swoim mniemaniu mieli bowiem jakieś zasady. Ich własny brat zagrażał tajemnicy, lecz nie chcieli go zabić. Aczkolwiek przekonać solidną ilością złota, że człowiek ten jest zarażony, to już co innego. To właśnie wtedy widziałem go po raz ostatni, jak był siłą wyciągany ze swojego domu wprost do galery kierującej się na archipelag. Trudno powiedzieć czy śmierć nie byłaby dla niego lepszym rozwiązaniem. To co opowiadają o azylach mrozi krew w żyłach - ludzie zjadający się nawzajem, wszędzie anarchia, połowa mieszkańców zwyczajnie szalona. Lecz cóż wtedy mogłem zrobić? Jedynie udawać brak wiedzy i nadal służyć pozostałym Barnesom. Nikomu nie trzeba tłumaczyć jak cenny dla nich byłem, wszakże tylko część szlacheckich rodzin może pozwolić sobie na usługi prywatnego lurkera. Jednocześnie, on sami zdawali się mnie widzieć tylko jako pracownika. Tacy ludzie jak Kamienny Ród patrzą na innych ze szczególnej, bardzo zawężonej perspektywy. Dążę do tego, że widzą oni świat pod postacią pola usianego politycznymi figurami. Poza nimi, nie ma dla nich nikogo na tyle znaczącego, aby oceniać w kategoriach zagrożenia. Jeśli więc jesteś wyłączony z puli ludzi mogących im zaszkodzić, będą traktować cię tylko niczym narzędzie. Na swoje szczęście tak mnie właśnie postrzegali lub po prostu uznano, że zachowam milczenie.
Opowiadający znów rozkaszlał się. Brzmiał coraz słabiej i czuć było, że traci siły.
- Zaletą takiej pracy jest dość duża swoboda działania. Oprócz zlecanych przez nich wypraw, mogłem także działać na swoją rękę i zamierzałem to wykorzystać. Z czasem pojąłem, że muszę coś zrobić. To nie mogło im się, ot tak, upiec. Pod pozorem szukania nowego osprzętu, odwiedziłem kilka redakcji oraz siedzib wpływowych osób, których nie chcę tu wymieniać z nazwiska. Nikt nawet nie chciał słuchać o wyciąganiu brudów moich chlebodawców. Każdy zaś sugerował mi, aby zostawić tę sprawę i przerywał, jak tylko zacząłem opowiadać. Postanowiłem przyjąć więc inną strategię. Stać się lepszy w swoim fachu. A nawet więcej, być wręcz rekordzistą. Gdybym pobił wynik któregoś zejścia pod wodę i stał się odpowiednio sławny, ludzie zechcieliby mnie przecież wysłuchać. Mógłbym wykrzyczeć prawdę choćby na spotkaniu z prasą lub podczas publicznego wystąpienia. I początkowo plan ten szedł całkiem dobrze. Nie ukrywam, że jestem dobry w tym, co robię. Udało mi się odwiedzić wiele ruin na Morzu Srebrnym, wodach Lavos, Orhan i Qard. Zacząłem pojawiać się na językach, lecz wtedy właśnie wokół Barnesów i mnie w szczególności pojawili się ludzie w czerni. Nie powiedzieli tego otwarcie, ale zdawali czegoś domyślać. I znów musiałem odstąpić. Czułem, że ci goście nie żartują i choć nie powiedzieli mi ani słowa, byłem pewien że przejrzali mój plan. Cokolwiek dziwne, lecz to prawda. Na wiele miesięcy wypełniałem tylko misje polecone przez rodzinę i ani myślałem wychylać. Ludzie w czerni zniknęli tak szybko, jak się pojawili. Minęło wiele czasu i zapewne by tak pozostało, gdyby nie nastąpił kolejny przełom...

[1] ([Autorskie/Steampunk] Blazon Stone) Strażnik zdzierał głos poprzez gęsty dym snujący się po porcie. Na próżno jednak. Nie doszła go żadna odpowiedź. Spojrzał po towarzyszach znajdujących się z nim na dwumasztowcu. To byli twardzi ludzie, widzieli w życiu niejedno. Ale teraz w ich oczach jawiło się szczere zwątpienie.
- No dobra. Przygotować się do zejścia na ląd. Wy tam, przynieście garłacze. No dalej, zwijać żagle. Wiem jasna cholera, że słaba widoczność. Odbijcie bardziej na prawo, tam widzę dobre miejsce, gdzie wysiądziemy.
Gdy komisarz dostał raport z centrali, myślał że będzie to rutynowa kontrola. Nieraz zdarzało się, iż tracili łączność z daną wyspą. Na miejscu okazywało się, że zawiedli morscy gońcy, albo nawalił telegram. Ale tym razem było inaczej. Zbyt dużo obcował ze śmiercią, aby zignorować jej nachalną, choć niewidoczną obecność.
Jeden po drugim, wszyscy zeszli po trapie na brukowaną część portu. Stara stróżówka obok miała wyłamane z zawiasów drzwi. Dwóch mundurowych na szybko przeszukało wnętrze. Wyszli na zewnątrz rozkładając bezradnie ręce.
Ruszyli poprzez noc, rozświetlając najbliższą okolicę pochodniami. Szczapy w ich rękach trzaskały donośnie. Prócz odległego zawodzenia tłustych gawronów, był to tutaj jedyny dźwięk. Wyłaniające się z mroku budynki były kompletnie zdemolowane. Wyglądało to tak, jakby po całym Southand przeszło potężne tornado. Okna nosiły jedynie fragmenty szyb, uliczne latarnie wykrzywione zostały pod nienaturalnym kątem.
Kierunek był oczywisty. Blisko trzydziestometrowy, onyksowy mur. Identyczny jak każdy otaczający właściwe części wysp Andromedy. To za nimi, w tak zwanych azylach przetrzymywani byli chorzy, by tam dokańczać swojego żywota.
- Ktoś się tutaj będzie musiał solidnie tłumaczyć – stwierdził dowódca, jednak bez przekonania.
Oddział wszedł na znaczony końskimi kopytami most, pod którym rozciągało się koryto leniwej, mulistej rzeki. Dalej znajdowała się część mieszkalna dla strażników pilnujących bram oraz ich rodzin. Opary mgieł zaczęły robić się mniej intensywne, a najbliższe otoczenie lepiej widoczne.
- O kur… – zdążył wydusić ktoś na przedzie.
Inny strażnik zwymiotował, a parę osób cofnęło się do tyłu. Jedno było pewne. Komisarz miał jeszcze poczekać na swoje tłumaczenia.


Gdzieś dalej było już można zobaczyć zarys najbliżej bramy. A właściwie tego, co z niej zostało.

- Podobno Walker zbudował wokół siebie silne zgrupowanie na Southand. Obiecał swoim ludziom wolność, jeśli pójdą za nim w bój przeciwko Barnesom. Nie mógł powiedzieć, że jest jednym z nich, sam przecież był współwinny grzechom swojej rodziny. Przyjął więc nową tożsamość zwaną jako Shagreen. Prawdopodobnie przekonał kilku doktorów, którzy przywozili dostawy do głównych bram, aby zapewnić mu składniki na bombę. Trzeba wiedzieć, że Związek Ochrony Andromedy jest potężną organizacją i występują w niej ludzie o różnych poglądach. Rzecz jasna sporo czasu zajęło mu znalezienie właściwych strażników oraz zbieranie saletry oraz jej pochodnych. Musiał kolekcjonować ingrediencje w bardzo małych kawałeczkach. Racjonowano je za każdym razem dokładnie, żeby nikt inny nie zwietrzył podejrzanych przesyłek. W każdym razie, Walker uciekł z azylu i od razu zaczął przysparzać problemów Barnesom oraz podległych ich sztandarowi. Skala jego mordów zataczała coraz większe kręgi. Mój dawny przyjaciel chciał dotrzeć do sedna ropiejącego serca i wbić w nie ostrze prawdy. Przynajmniej taka była jego wizja, gdyż z czasem zaczął stawać się coraz bardziej radykalny. Barnesowie tymczasem mieli ciężki orzech do zgryzienia. Póki co, udawało im się jeszcze utrzymywać rzecz w tajemnicy, lecz była to tylko kwestia czasu, nim sprawa miała wyciec. Gascot i Deborah zwołali pomniejszą, spowinowaconą szlachtę i rozpoczęli narady co z fantem robić. Ja wciąż byłem częstym gościem na ich dworze i choć nie dopuszczali mnie do samych rozmów, pewnego dnia udało mi się podsłuchać bardzo intrygującą wymianę zdań.

Zostali przy stole tylko z najbliższą świtą. Każdy jednak wiedział, iż liczyły się tylko dwie ukryte w oparach tytoniu sylwetki. Po kilku godzinach słuchania rad oraz wskazówek od własnych ludzi, można było wyłożyć karty na stół. Nadszedł czas informacji przeznaczonych tylko dla uszu ściśle wyselekcjonowanych. A przynajmniej tak sądzono, gdyż zaraz za plecami lady Barnes, skrywał się ktoś jeszcze. Dwie godziny temu, wykorzystując przerwę w spotkaniach, za długą kotarę wsunął się pewien lurker. Czuł, że warto było czekać. Dopiero teraz miał usłyszeć prawdziwe zamiary dwójki, kiedy już odcedzili je od marnych pomysłów pomagierów. Czuł jak szybko bije mu serce, a czoło skrapla zimny pot. Był pewien, że jeśli tamci go nakryją, nie będzie dla niego litości. Bez względu na to, jaką wartość przedstawiał w ich rachunku zysków i strat.
Gascot nachylił się do stojącej na małym wózeczku butli i zaciągnął z przewodu zakończonego ustnikiem. Diabelski orfen, tego zapachu nie dało się pomylić z żadnym innym. Barnesowie wbrew pozorom i swojemu herbowi nie byli zrobieni z kamienia. Od czasu operacji sto dziesięć, każdy z nich znalazł sposób na walkę ze stresem. W przypadku Gascota był to ów specyfik, który dawał świetnego kopa na kilka minut i równie szybko zmuszał organizm do spożycia więcej. Deborah wybrała papierosy. Popielniczka przed nią wypchana była po brzegi, a ta odpalała już kolejny zwitek.
Kobieta przymrużyła podrażnione dymem oczy.
- Fakty są takie. Uciekł z wyspy. Urządził jakąś większą awanturę. No i ma ze sobą zarażonych, którzy teraz pójdą za nim w ogień.
Jej brat zdjął z głowy cylinder i przejechał po hebanie jego rondem.
- Nie gorączkuj się. Byliśmy gotowi na taką okoliczność.
- Kurwa mać. Nie gorączkuj się. Robi nam koło pióra. Jak możesz siedzieć tak spokojnie?
Gascot tylko parsknął. Spojrzał po zebranych i podniósł do góry palec.
- Doprawdy, zawodzisz mnie. Jedno zgniłe ziarno jest tu dosłownie niczym. Pozbędziemy się go, nawet nie brudząc sobie rąk. Proste rozwiązania są najlepsze.
Chciała coś dodać, ale od razu wstał i wszedł jej w słowo.
- Gdybyśmy mieli kogoś, dostatecznie zdesperowanego… Powiedzmy, kogoś kto stracił statek lub wpływy…
Teraz już wszyscy siedzieli jak na postronkach. Gascot pociągnął kolejną dawkę orfenu i wydmuchał błękitny otok przez nos.
- No dobrze. Po kolei. Daliśmy mu szansę, prawda? Nie chcieliśmy go zabijać, ponieważ to nasz brat. Papa by tego nie pochwalił. Lecz teraz przekroczył granicę. Jesteśmy pozbawieni wyboru. Nie możemy jednak grać na jego warunkach. Jeśli odpowiemy przemocą, wyjdzie że faktycznie ma nam coś do zarzucenia.
Wyjął skórzaną tubę i wysypał jej zawartość na stół. Przed zebranymi pojawiło się mnóstwo dokumentów, spisów oraz list z hanzyckimi pieczęciami.
- Podczas naszego uroczego spotkania ze sto dziesiątką, zostawili oni po sobie wiele pism. Wśród nich, te dotyczące szlaków handlowych oraz informacji, które statki są mniej lub bardziej chronione.
- Ich ważność już dawno minęła - ktoś odważył się wtrącić.
- Oh. Nie sądzę. Hanzyci planują swoje ruchy na wiele lat do przodu. To konserwatywni ludzie, którzy nie lubią zmian. Mamy więc przynajmniej osiemdziesięcio-procentową pewność, że jesteśmy w stanie zlokalizować mniej zabezpieczony kurs. Wystarczy podsunąć go Delegaturze. Oczywiście, nie mogą zaatakować takiej jednostki w oficjalny sposób. Ale od czego mają korsarzy, prawda? Spójrzcie na to - wskazał pożółkły papirus i pociągnął po nim palcem. - Ten świstek wyraźnie wskazuje, iż pewien niepozorny stateczek regularnie wozi na pokładzie spore ilości zboża. W Rigel potrzebują go na bieżąco. Nie pominą takiej okazji.
Deborah otworzyła właśnie kolejną paczkę swojej używki. Jej niezdrowa cera trzęsła się w lekkich spazmach.
- Więc wystawimy Delegaturze łatwy kąsek, oni wyślą swoich zabijaków i później odbiorą od nich zrabowane zboże. Co to ma wspólnego z naszym bratem?
- Nie dałaś mi dokończyć, siostrzyczko. Oczywiście będziemy na bieżąco informowani, gdzie konkretnie dojdzie do przekazania towaru. Wtedy z kolei zagramy odwrotną kartą. Powiemy Hanzie, gdzie znajduje się ich ukradziony ładunek i że może go sobie wziąć.
Siostra szlachcica zacisnęła papierosa między długimi paznokciami. Ten niemal złamał się na pół.
- I tak po prostu nam uwierzą? Po tym co im zrobiliśmy? Poza tym, to bratanie się z wrogiem. Miejże trochę szacunku do siebie.
Gascot pokręcił głową. Uśmiech nawet na chwilę nie spełzł z jego dziwnie szerokich ust, które nadawały mu mroczną aparycję.
- Czy podczas naszej “transakcji” kamieniami, dwa lata temu, również byliśmy zdrajcami? Wyciąganie ręki do Hanzy nie liczy się, jeśli robimy to dla picu. Są tylko kolejnym narzędziem, zrozum to wreszcie. I tak, jest ktoś, kto nie będzie patrzył na przeszłość oraz straty. To mała frakcja zwaną Kompanią Wilka. A człowiek, którego potrzebujemy nazywa się Patrick von Tier.


- Facet jest na cenzurowanym. Musieli go na parę lat wysłać do zarządzania koloniami na Serpens, bo zbyt się panoszył. Interesują go tylko eksperymenty medyczne i przerabianie ludzkiego organizmu. Gość jest pierdolnięty na tym punkcie, autentycznie. Wierzcie mi, pokusi się na pochwycenie potencjalnych podmiotów swoich eksperymentów. Będzie miał do czynienia ze złodziejami, więc dostanie prawo zrobienia z nimi co tylko zechce.
- Czuję, że zmierzasz do jakiejś puenty - oczy palaczki były teraz dwoma cieniutkimi kreskami.
- Oczywiście. Na miejscu spotkania rozegra się bitwa. Z jednej strony Delegatura oraz korsarze, z drugiej von Tier ze swoimi ludźmi. Hanzyta skopie wiele tyłków, spali im statki, ale ktoś od nas powinien uciec. W tym momencie wreszcie pojawiamy się my. Lokalizujemy niedobitków i mówimy, że wiemy kto ich sprzedał Hanzie. Lecz jeśli chcą się tego dowiedzieć, muszą najpierw pomóc nam. Niech pozbędą się naszego problemu. Załatwimy braciszka obcymi rękoma, a ci goście będą jeszcze myśleli, że robią to dla własnego dobra! Mówimy o sytuacji, w jakiej nic nie tracimy.
Zapanowała cisza. Wszyscy trawili przedstawiony scenariusz i strzelali wzrokiem po rodzeństwie. Gascot znów wciągnął trochę orfenu.
- Oczywiście zawsze jest opcja, że von Tier wszystkich wyrżnie lub przerobi na tych swoich mutantów. My jednak potrzebujemy kogoś, kto potrafi przeżyć. Należy powtarzać cały proces i próbować do skutku. Wreszcie natrafimy na kogoś o tyle żywotnego, aby pomóc naszej sprawie. Po prostu mi zaufajcie, a niebawem nasz niesforny psiak będzie tylko wspomnieniem.

Richarda uderzyła w tym momencie nagła konkluzja. Historia, której był własnym świadkiem - gdzieś już ją słyszał. A przynajmniej fragmenty. Nie powinno to być możliwe, a jednak wyraźnie poznawał pewne wątki.
I wtedy go olśniło. Chodziło o moment instalacji implantu w jego ręce. Felczer Willard podał mu środek działający na zasadzie narkozy. Ostrzegał, że pod jego wpływem mózg pacjentów generował pewne wizje, które stanowią zlepek losowych scen i nie powinien przywiązywać doń wagi. A jednak rzeczy, których wtedy był świadkiem, zdawały się wręcz immanentną częścią tej opowieści. Była sala pogrążona w gęstym dymie, jakiś człowiek z wyrzutami sumienia, a potem konspiracyjna narada. Lecz szczególnie wyraźnie jawiło mu się wspomnienie trzech dróg, z których jedna zaprowadziła go na pewien statek.

[2] ([Autorskie/Steampunk] Blazon Stone) Gdy otworzył oczy, gabinet był pusty. Musiało minąć sporo czasu, bowiem za oknami już wyraźnie ciemniało. Powoli zsunął się z miejsca. Był zmęczony, kotłowało mu się w głowie. Tak musiały działać echa substancji, o której mówił Willard. Zataczając się, przeszedł na korytarz. Nogi miał jak z waty, był niemal pozbawiony ich czucia. Teraz hall wydał mu się znacznie dłuższy, zaś każdy następny krok w osobliwy sposób potęgował dystans dzielący od głównej części budynku.
Zielonkawa mgła roztaczała się po jego posiadłości. Z jakiegoś powodu nie widział w tym nic dziwnego. Postąpił kolejne, chybotliwe kroki. A może to ściany w okół niego się tak dziwnie poruszały? Trudno szło to stwierdzić, nie mógł zebrać myśli. Opar wokół niego zniekształcał otoczenie. Teraz struktura budynku wyraźnie ulegała zmianom. Fragmenty korytarza rozsuwały jak gdyby zostały umieszczone na kołach.
Minęła chwila, godzina, a może cały rok. La Croix zupełnie zapomniał jak się tu znalazł. Kroczył po spękanej, brunatnej glebie. Wokół było zupełnie cicho, nie słyszał nawet własnych kroków. Skały oraz powykręcane, suche drzewa pojawiały się zupełnie znikąd. Wystarczy, że skupił gdzieś wzrok, a tam materializowały się poszczególne elementy jałowych ziem. Nie mając większego wyboru, wciąż parł do przodu, gdzie w końcu stanął przed zagadkowym rozwidleniem.


Przed sobą miał teraz trzy drogi. Z lewej strony widział skłębione, morskie bałwany. Wezbrane fale zastygły w miejscu, przypominając błękitne kamieniołomy. Podobnie stało się ze statkiem dryfującym w oddali i wielką, pokrytą strupami głową morskiego zwierzęcia. Cały ten obraz pozostał nieruchomy, jakby zatrzymany w czasie boską ręką. Z jakiegoś powodu szlachcic czuł, że gdyby postąpił w kierunku morza, nie pochłonęłoby go. Więcej nawet, mógłby poruszać się tam, niczym po twardym gruncie.
Droga na wprost kierowała ku iście groteskowej scenie. Znajdowały się tutaj stosy ciał, rzucone jedno na drugim. Część trucheł zdążyła już przegnić i pozostawić po sobie bielejące kości. Inne były całkiem świeże. Powykręcane członki ściskały się wzajemnie w wymyślnych pozach.
Wreszcie na prawo Richard dojrzał wysoki nasyp, gdzie wznosiła się sporych rozmiarów budowla. Przypominała mu katedrę, aczkolwiek dostrzegł jedynie zarys kopuł na jej dachu. Dochodziły go stamtąd buczące dźwięki przypominające masowo odprawianą mantrę.
[3] ([Autorskie/Steampunk] Blazon Stone) Każda droga zdawała się kryć tajemnicę. Pierwsza związana była z morzem, druga ze śmiercią, natury trzeciej Richard do końca nie rozumiał, choć spodziewał się powiązania ze sferą sacrum. Ostatecznie zdecydował się odbić w lewo. Nie czuł przestrachu wchodząc na statyczną wodę przed sobą. Czemuś wiedział, że morze nie pochłonie go w niespodziewanym momencie.
Duży frachtowiec stał zagłębiony w falach niczym w gęstej smole. Rozbryzgi na jego kadłubie wisiały w powietrzu i gdyby szlachic zechciał, mógłby się na po nich bez trudu wspiąć. Nie było to jednak konieczne, by dostać się na pokład. Jedno mrugnięcie okiem - i już na nim był. Tak jak poprzednio, ta dylatacja czasu i relatywność przestrzeni wcale go nie dziwiła.
Wokół na powrót zapanowała mgła, przez którą Richard przedzierał się jak ślepiec. Co raz widział w niej zarysy załogi, lecz zanim zdążył kogokolwiek zawołać, postaci te gdzieś znikały. Zdeterminowany miotał się na prawo i lewo, chcąc dowiedzieć się kim są i gdzie zmierzają. Słyszał ich niezrozumiałe szepty, ale nie mógł na żadnego natrafić. Kiedy uznał już sprawę za straconą, nagle mleczny otok pierzchł jak gdyby zmieciony niewyczuwalnym podmuchem. Nareszcie ich ujrzał...


Wielu leżało martwych. Ich skóra była poczerniała, twarz oraz klatki piersiowe kompletnie zapadnięte. Szmaty jakie kiedyś służyły za ubiór, zwisały smętnie z napuchniętych ciał. Lecz część groteskowej załogi wciąż operowała przy linach, żaglach i sterze. Wyglądali niewiele lepiej, skóra niemalże odchodziła im od kości. La Croix dopiero po chwili zorientował się, że nie widzi żywych trupów, a ludzi dotkniętych plagą z Andromedy. Oni także teraz zastygli w czasie, mimo to wciąż mógł usłyszeć ich przyciszone głosy.
- Z Southand, z okowów wyrwani…
- Odebrać to, co się należy…
- Ku tym, co zdradzili…

- Po tym, co usłyszałem, było już dla mnie jasne, że muszę wypisać się z tego interesu. Podjąłem to ryzyko i nie ważąc co sobie pomyślą Barnesowi złożyłem im wymówienie z dnia na dzień. Ci ludzie chcieli zrobić ze swojego brata potwora, choć wcale im nie utrudniał tego zadania. W dodatku przygotowywali wentyl bezpieczeństwa, aby zabił go ktoś inny. Coś podobnego nie mogło ujść rodzince na sucho. Tylko ja znałem prawdę i mogłem pomóc nowo mianowanemu Shagreenowi. Lecz to oznaczało powrót do moje planu. Znalezisko tak spektakularne, aby zyskać protektorat Związku Wolnych Miast oraz przychylność prasy. Musiałem to robić bardzo szybko. Barnesowie nie byli głupi, a tym bardziej ci ludzie odziani w czerń, których natury wciąż jeszcze wtedy nie znałem. Teraz pragnę wrócić do badań mojego przyjaciela. Mówiłem już, że skupiał się on na północy. W istocie, w związku z trudnymi warunkami, wiele z tamtejszych ruin nigdy nie zostało zbadanych. Wybrałem się najdalej w tamtym kierunku, gdzie każde zejście pod wodę stanowiło śmiertelne zagrożenie poprzez zamarznięcie. Potrzebowałem pójść tam, gdzie jeszcze nikogo nie było. Zdobyć coś dostatecznie podniosłego. I rzeczywiście znalazłem. Ślad Yarvis.

Zoi podpisała ostatni z dokumentów pozostawionych jej na biurku przez jednego z jej pracowników. Odłożyła swoje pióro i rozpostarła wygodnie na swoim fotelu. Refleksy rzucane przez grube szyby koiły ją w jednym z nielicznych momentów, kiedy mogła wreszcie odpocząć. Nie na długo jednak. Jej sekretarz wychylił głowę do wnętrza podwodnego gabinetu i zapowiedział kolejnego gościa.
- Powiedz, żeby przyszedł jutro - machnęła dłonią Clemes i ziewnęła ostentacyjnie. - Wbrew pozorom nie jestem robotem, a to był bardzo intensywny dzień.
- Myślę, że to osoba, która nie może czekać - mruknął tamten i spojrzał na korytarz - Enzo Castellari.
Szefowa gildii podniosła wysoko brew. Nie spodziewała się tego. Plotki mówiły, że Enzo ostatnimi czasy zapuszcza się w rejony, które omijali nawet najbardziej odważni lurkerzy. Wiedziała także kto go poszukuje. Ludzie, którym zawdzięczała sporo nowego sprzętu dla gildii. Uśmiechnęła się szeroko.
- Co się tak gapisz? Wpuść go.
Facet wyglądał jak zjawa. Był blady i trząsł się od wejścia. Jego głęboko osadzone oczy przypominały dwa nikłe ogniki.
- Enzo - przywitała go Zoi. - Kopę lat. Czemu mogę zawdzięczać tę wizytę? Wody, czegoś mocniejszego?
- Obejdzie się. Nie mam wiele czasu - wybełkotał tamten i usiadł przy jej biurku.
Spojrzał jak elektryczny, czarny węgorz zatańczył za grubym szkłem. Gildia znajdująca się pod powierzchnią łączyła się z wodami portowymi i bywało, że co bardziej odważna fauna podpływała na jej teren.
- Mam coś bardzo cennego. Chciałbym abyś rzuciła na to okiem - wypalił nagle, próbując opanować drżenie rąk.
- Wiesz, zawsze chętnie obejrzę świeży artefakt, lecz znasz zasady. Jeśli mamy współpracować, musisz zapisać się do gildii lub oddać mi ten przedmiot. Długofalowo lepiej na tym wyjdziesz.
- Problem w tym, że nie mogę. Rozumiem, że moje nazwisko byłoby dobrą reklamą… lecz w tym właśnie rzecz. Muszę unikać wykrycia. Jeśli ktoś się dowie, że tu byłem lub gdzie zmierzam, bardzo szybko mnie dopadną. To jedno. Po drugie, wiesz co sądzę o archiwum twoich artefaktów.
Zoi uznała, że zignoruje ostatnią uwagę. Wydęła teatralnie usta.
- Czego konkretnie ode mnie chcesz?
- Abyś sprawdziła rzeczy, które wyłowiłem. Odnoszę wrażenie, że miejsca które odwiedziłem nigdy nie zostały zbadane. To może być przełom.
Zoi pokręciła głową i westchnęła ciężko. Enzo po prostu wyjął obleczone w szmaty zawiniątko i z najwyższą atencją odsłonił zaśniedziałą pozytywkę. Artefakt miał liczne zacieki po wodzie, wciąż jednak prezentował się bardzo okazale.
- Myślę, że właśnie coś ruszyłem w temacie Yarvis. To było w ruinach na Oceanie Polarnym. Znalazłem trop pewnej aktorki. Nazywała się Margaret Simons. Chodzi o dany jej prezent z dedykacją. Stąd wiem, że należał do niej.
Zoi obejrzała przedmiot okiem fachowca. Nie mogła ukryć zdziwienia.
- Rzeczywiście. “Wyprodukowane przez Craftsmen United Incorporation”. Według mojej wiedzy ta właśnie spółka działała na terenie Yarvis.
Enzo pokiwał głową.
- Tego właśnie potrzebowałem. Opinii od fachowca. Sam zacząłem badać historię tej artystki oraz zbierać wszystkie informacje, jakie udało mi się o niej zdobyć. Mam już wyłowionych kilka jej obrazów, fotografii oraz gadżetów, których używała. Część również została zrobiona przez tę samą firmę, więc pochodzenie pozytywki nie jest przypadkiem. Następny trop prowadzi na Myth. Podobno mógł tam być teatr, w którym kobieta grała. Lecz nie chcę stracić tego, co już uzbierałem. Płynę tam jeszcze dziś.
- Gildia chętnie przyjmie twoje rzeczy.
Castellari nie wytrzymał. Uderzył pięścią w plik dokumentów, leżący między dwójką. Zadzwoniły spinacze oraz stalówki.
- Ty i twoja chora ambicja! Kochasz swój prestiż, nie pracę. Połowa artefaktów gildii kurzy się od lat. Jesteś jak ten pies ogrodnika! Jeśli zostawię swoje znaleziska u ciebie, świat o nich zapomni. A tymczasem ludzie muszą poznać prawdę. Bo widzisz, są osoby, którzy nie chcą, abym odnalazł Yarvis. Nie wiem dlaczego, ale są bardzo skuteczni. Ledwo gubię swój ogon, ale w końcu mogę zrobić błąd. A wtedy…
Węgorz na zewnątrz wywinął kolejny piruet, gdy nagle gdzieś z toni podpłynął do niego ogromny kształt. Morski stwór tylko uderzył ciężką szczęką i zgniótł swój posiłek. Enzo przyglądał się ów puencie z milczącą grozą.


Zoi przekrzywiła głowę, przybierając zirytowany wyraz twarzy.
- Sądzisz, iż nie ma we mnie duszy odkrywcy. Że twoje odkrycia tylko się u nas zmarnują. Jednak widzisz. Ty jesteś wolnym strzelcem. Ja mam pod sobą całą gildię. Nie idzie z pozycji lidera pozostać wiecznie tym samym poszukiwaczem z gorącą głową, jakim było się na początku. Skoro twoje przedmioty w jakiś sposób sugerują istnienie Yarvis, postaw wszystko na jedną kartę. Jeszcze raz daję ci szansę. Zapisz się do nas i promuj odkrycia poprzez “Nautilusa”.
- Tyle tylko, że ja na razie mam zwykłe poszlaki. A muszę mieć pewność. Poza tym jest jeszcze jedna rzecz. Robię to nie tylko ze względu na wyspę. Słyszałaś o Shagreenie, prawda?
- Tak. I jest to temat, którego lepiej nie ruszać..
- Nie musisz tego robić. Tylko, że ja wiem o nim całkiem sporo. Jednak kiedy ostatnim razem wykorzystałem okazję podczas wywiadu, zaraz po jednym z zejść na terenie Serpens, moi prześladowcy, jak się okazuje noszący miano Black Cross, przerwali spotkanie nim zdążyłem powiedzieć prawdę o ucieczce z Southand. Zrobiła się ruchawka, a ja musiałem uciekać. Było już pewne, że zarówno oni jak i Barnesowie wiedzą o moich zamiarach.
Clemens przełknęła głośno ślinę.
- Czyli…?
- Powiedziałbym ci, ale teraz nie wiem nawet czy mogę wciąż ci ufać. Dopóki nie mam pewnego dowodu na istnienie Yarvis, mój głos i tak się nie przebije wśród sączonych kłamstw o Shagreenie.
- Dlaczego w ogóle uciekłeś od Barnesów?.
- Po prostu musiałem. Już zdali sobie sprawę, że działam na ich niekorzyść. Zarówno oni, jak i Black Cross działają w jakiejś zmowie.
Zoi spojrzała na tylne drzwi swojej pracowni. Tuż za nimi znajdował się jeden z komputerów, który dał jej nie nikt inny jak ludzie w czerni właśnie. Może gdyby Enzo nie był takim głupcem i chciał połączyć z nią siły, skończyłoby się to inaczej? Tymczasem skoro miała wybierać pomiędzy potężną organizacją, a samotnym lurkerem na straceńczej misji…
- Nie chcę tego słuchać. To są twoje zmartwienia, skoro odmawiasz współpracy.
Enzo aż przygryzł język i spiorunował kobietę spojrzeniem.
- Dostałem to, co chciałem, Zoi. Potwierdzenie. Pomimo twojej buty znasz się na rzeczy i jeśli twierdzić, że szkatułka pochodzi z Yarvis, to mi wystarcza. Szanuję twoją wiedzę, ale nie zimne nastawienie do fachu, który wymaga otwartego serca. Dlatego pozostawię rzeczy u kogoś innego.
- Masz na myśli tego postrzelonego historyka, Ferata?
- W istocie. Może i jest mało rozgarnięty, ale naprawdę wierzy w to co robi. Tymczasem żegnaj.
Enzo obrócił się na pięcie i Zoi już za chwilę została sama. Nie dała tego po sobie poznać, ale była wściekła. Za kogo on się miał? Nie było poteżniejszej gildii lurkerów niż “Nautilus”, tymczasem ten idiota jawnie gardził organizacją.
Otworzyła tylne drzwi i podeszła do centrali, wybierając przesyłanie wiadomości. Wybiera się na Myth, co? Może pora, aby utrzeć mu nosa. Znała bowiem ludzi, którzy bardzo chętnie dowiedzieliby się o jego planach.
Nie wiedziała jeszcze wtedy, na ile jej motywacja była kierowana ślepą dumą i kim w istocie byli ludzie, z którymi jak sądziła, warto było współpracować. Dopiero znacznie później miała zdać sobie sprawę ze swojej pomyłki [4] ([Autorski/Steampunk] Dead Men Tell No Tales).
Z niewzruszoną miną wcisnęła przycisk i rozpoczęła nadawanie wiadomości.

Historia lurkera powoli się kończyła. Podobnie jak jego siły. Teraz mówił już wyjątkowo słabo i Jacob był zmuszony podkręcić głośność nagrania o trzy stopnie na ośmocyfrowej skali. Enzo wydawał się już być wyjątkowo zrezygnowany.
- Wybrałem się więc na Myth. Wynająłem niewielką łódź podwodną. Dawny przemytnik podmienił dla mnie dokumenty pojazdu, więc nikt nie powinien mnie zlokalizować. Tylko Zoi oraz Ferat, którego potem odwiedziłem, wiedzieli gdzie zamierzałem płynąć dalej. Lucjusz ma to do siebie, że praktycznie nie potrafi spiskować. To zbyt prostolinijny człowiek. Spodziewam się, iż to Zoi wydała mnie Black Cross. Niech ją cholera ściśnie mocniej niż ciśnienie na dnie oceanu.

Czuł, że serce wali mu jak dzwon. Pomimo panującego na tej głębokości chłodu, wylewał z siebie siódme poty.
Pośród budynków oraz prastarych murów przewijały się cienie postaci. Nie były to morskie zwierzęta, je z pewnością by rozpoznał. Obłe kształtt ubrane były w ściśle przylegające do ciał kombinezony. Enzo wydawało się, że dostrzegł również coś w rodzaju plecaków, które w jakiś sposób znacznie przyspieszały ruch otaczającej go grupy.


Dostrzegł zejście prowadzące gdzieś pod morskim dnem i niewiele myśląc, skierował się właśnie do niego. Zimne ściany zamknęły się wokół niego. Nie odwracał się, choć wiedział, że są tuż za nim. Sapiąc coraz donośniej, odbił do losowego zakrętu, bez żadnego pojęcia gdzie może poprowadzić go następny korytarz. Niestety, okazało się że trafił do czegoś, co było kiedyś piwnicą, a teraz stanowiło ślepy zaułek.
I wtedy ich ujrzał. Kilku nurków ubranych tylko w czerń. Jeden z nich nosił długi, obły karabin, a przynajmniej coś sugerującego tego typu broń. Kiedy nacisnął spust, lufa wyrzuciła z siebie strumień powietrza, zaś Enzo poczuł drżenie całego ciała. Jego uszu doszedł nieprzyjemny ton, który aż rezonował gdzieś w głębi czaszki. Broń sejsmiczna - zdążył pomyśleć tylko, gdy przejście obok niego rozpadło się na małe kawałeczki.
Radio odżyło na chwilę. Ktoś łapał jego fale. Obojętny, dziwny głos obwieścił mu:
- To nic osobistego lurkerze. Robimy tylko swoją robotę.

- I to już wszystko. Nie wiem jak długo tu jeszcze wytrzymam. Chciałbym, aby moje dziedzictwo nie przepadło i proszę każdego, aby postarał się sprawiedliwie oceniać me czyny. Ja nie potrafię już tego robić. Dopada mnie chyba szaleństwo. Kiedy teraz bowiem myślę, o tym jak natrafiłem na ślad Yarvis, odnoszę wrażenie, że coś zostało zasiane w moim sercu. Nie wiem dlaczego, ale myśl o tym miejscu obecnie mnie przeraża i chyba wcale bym nie chciał go odnaleźć. Zupełnie jakby związana była z tym miejscem jakaś złowroga siła. Czy ci ludzie chcieli mnie przed nią uratować, wybierając dla mnie inną śmierć? Te myśli są kompletnie bez sensu. A jednak nie dają mi spokoju.
Ubywa mi tchu, więc teraz chciałbym podziękować wszystkim dobrym ludziom w moim życiu. Lucjuszowi Feratowi, Denisowi Arconowi oraz jego ojcu, a także Walkerowi, choć trudno powiedzieć kim teraz w istocie jest. Podobno w jakiś sposób zdobył zakazane implanty i chce je wykorzystać w swojej misji. Chciałem ratować go, a przynajmniej sprawić, aby świat dowiedział się o jego krzywdzie. Kiedy jednak tkwi się takim miejscu jak to, wiele rzeczy nabiera nowego wymiaru. Mówię to z wielkim trudem, lecz jeśli ten człowiek posunął się już zbyt daleko w swoim obłędzie, być może trzeba go będzie usunąć. Drogi słuchaczu, oceń to sam.
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 31-10-2017 o 15:01.
Caleb jest offline